Ginger Golden Girls

30 czerwca 2015

Rozdział LXII


Nie kocham




- Nie wierzę! Słyszysz?! Nie wierzę!!!
Harry schował twarz w dłoniach. Ginny łkała nieprzerwanie od godziny. Jej oczy były zapuchnięte, a na policzki wystąpiły czerwone plamy.
- Czemu to mówisz?! Jak możesz?!
Harry długo siedział w bezruchu, licząc ciężkie oddechy.
- Myśleliśmy, że jest na szkoleniu i nie może pisać. Byłem dziś w jego jednostce, właściwie to się do niej wdarłem… Nie ma go tam od miesiąca. Powiedział dowódcy, że odchodzi.
Ginny trzęsła się ja w febrze.
- Nie! Nie… Nie James, on by nigdy…
- Ja też w to nie wierzę. Rzucili na niego klątwę, albo go szantażują.
- WIĘC CO TU JESZCZE ROBISZ?! – wybuchła z mocą Ginny, rzucając się w jego kierunku. – NIE CZEKASZ ANI PIĘCIU MIUNT, KIEDY OBCY SĄ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE, A WŁASNEGO SYNA…!
Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by zamilkła.
- James jest w siedzibie wojsk Ankdala. Wbrew pozorom jest bezpieczny. Potrzebują go. Na razie nie mogę go stamtąd wyciągnąć. Ale przy pierwszej konfrontacji wróci do domu. Obiecuję ci to.
Ginny wyglądała, jakby nie wierzyła w ani jedno jego słowo.
- Jak to się stało?! – zaszlochała znowu. – Jak się do niego dostali?! Był w ARMII!
- Która została zinfiltrowana – powiedział. – Pytałem o niego jego kolegów. Podobno od pierwszego dnia zachowywał się dziwnie, jakby wcale nie chciał tam być.
Ginny wytrzeszczyła oczy.
- A więc Imperius! Ktoś rzucił na niego Imperiusa!
Harry kiwnął głową.
- Tak właśnie sądzę. Wychodzę, a ty musisz się uspokoić. Póki co Jamesowi nic nie grozi.
Harry zrobił kilka kroków w kierunku drzwi, ale go zatrzymała.
- Dokąd idziesz?
- Muszę pomówić z Jo.
- NIE! – Ginny wyglądała jakby dostała szału. – Harry, czy ci rozum odjęło?! Ta dziewczyna tyle już przeszła!
Harry patrzył na nią ze zdumieniem.
- To nie ma żadnego znaczenia. Jo jest w niebezpieczeństwie!
- Harry, błagam cię! Ona tego nie przeżyje! Zaczekaj z tym i ratuj naszego syna!
Harry milczał przez chwilę.
- Trzeba ratować ich oboje.

                                                                 *

                 W dworze Malfoy’ów już dawno nie było tak głośno i wesoło. Astoria upiekła najtwardsze ciasteczka na świecie, Draco próbował zmiękczyć je, celując w nie z ukrycia różdżką, a Scorpius wymieniał rzeczy, które mógłby nimi przebić. Astoria śmiała się jakby nie robiła tego od wieków.
- Czemu Rose nie przyjechała? – zapytał nagle Draco. Scorpius odwrócił się od matki.
- Jest u swojej kuzynki.
Draco zrobił zasępioną minę.
- Myślałem, że nas odwiedzi… Mam tylko nadzieję, że między wami wszystko dobrze – powiedział takim tonem, że od razu było wiadomo co czeka Scorpiusa jeśli zaprzeczy. Ten jednak nie miał wcale  takiego zamiaru i tylko wyciągnął się leniwie w fotelu.
- W najlepszym! – powiedział uśmiechając się szeroko.

                Śnieg sypał tego dnia bez ustanku i gdy wieczorem Scorpius i Astoria pili w kuchni słodką herbatę, za oknem nie było już widać świata.
- Cieszę się, że masz taki dobry humor – powiedziała łagodnie Astoria i wyciągnęła rękę, by pogłaskać go po twarzy, zbielałej od blizn. Scorpius kiwnął głową.
- Doszedłem do wniosku, że liczy się wnętrze – stwierdził filozoficznie. Astoria prychnęła.
- Rose cię sprowadziła na ziemię, nie wymyślaj!
Scorpius zaczął się śmiać. Astoria nie mogła napatrzeć się na ten widok. Ale po chwili Scor spoważniał.
- Tata chodzi dziwnie zamyślony i ciągle zamyka się w gabinecie…
Astoria wzruszyła ramionami, jakby chciała zbagatelizować jego obawy, ale i tak zauważył cień, który przemknął przez jej twarz.
- Jest wojna, każdy teraz ma sporo na głowie… - powiedziała nie patrząc mu w oczy.
- Szuka ich – odparł pewnie Scorpius. – Tata ściga śmierciożerców, którzy mnie poparzyli.
Obserwował uważnie twarz matki i choć bardzo się starała zrobić zdumioną minę, wiedział, że ma rację, dlatego nie pozwolił jej mówić.
- Myślę… że nie powinnaś mieć do niego pretensji – oznajmił twardo. – Tata jest dumnym człowiekiem. Gdybym był na jego miejscu, też chciałbym się zemścić.
Do oczu Astorii napłynęły łzy.
- Prawie straciłam ciebie! – zawołała z takim bólem, że Scorpius poczuł ostre ukłucie, uświadamiając sobie, co właściwie przez ostatnie miesiące przechodzili jego rodzice. – Jeśli coś stanie się twojemu ojcu…
- Mamo – powiedział cicho Scor. – Tata jest znakomitym czarodziejem, jestem pewien, że nic mu się nie stanie.
Astoria wzięła głębszy wdech i kiwnęła głową.
- Prawie ich mieliśmy – powiedziała cicho. – Hermiona i Harry urządzili zasadzkę na kryjówkę Alexandrów, ale uciekli… To była najbardziej spektakularna ucieczka od czasów, gdy Ferdynand Forly pojmał Gerarda Umbzy’ego…
Scorpius drgnął.
- Forly? – powtórzył, czując, jak w jego mózgu przeskakują trybiki. – Ten łowca?
Astoria machnęła ręką.
- Tak tylko mi się przypomniało. Alexandrowie to czarci rodem z piekła…
- Mhmm… - mruknął Scorpius w tej chwili odrobinę mniej zainteresowany swoimi oprawcami. – Znałaś może Forly’ego?
- Nie – odparła zdziwiona Astoria. – Ale słyszałam o nim, jak wszyscy… Był najlepszym łowcą w Anglii. No… może odrobinę gorszym od Leonarda Marlowa.
Scorpius wyprostował się na krześle.
- Pracowali w podobnym czasie?
Astoria kiwnęła głową.
- Tak słyszałam. Żona Leonarda, Hazel przyjaźniła się z moją babką. Wiem, że swego czasu Leonard i Ferdynand, pracowali z jeszcze dwoma łowcami.
- Wiesz gdzie teraz jest Forly?
Astoria wpatrywała się w niego zdumiona.
- Czemu cię to interesuje?
Scorpius sięgnął po swoją filiżankę.
- Jo… Moja koleżanka… jest wnuczką Marlowa. Kiedyś wspominała, że chciałaby porozmawiać z którymś z jego przyjaciół, żeby trochę opowiedział jej o dziadku.
- Ach… - westchnęła Astoria. – To zrozumiałe. Ferdynand Forly jest na emeryturze od kilku lat, mało kto wie gdzie przebywa.
Scorpius utkwił w niej czujny wzrok.
- Czemu mam wrażenie, że TY wiesz, gdzie mieszka?
Astoria przewróciła oczami.
- Och, niech ci będzie! Utrzymuję jeszcze kontakty z kilkoma znajomymi z czasów, gdy pracowałam w barze. Oni wiedzą wszystko…
Astoria wyjęła różdżkę i wyczarowała kartkę i pióro, a potem naskrobała kilka słów.
- Proszę – powiedziała podsuwając mu ją. – Skoro chodzi o stare wspomnienia, myślę, że Forly nie będzie miał nic przeciwko, jeśli odwiedzi go twoja koleżanka.
Scorpius wziął karteczkę i odwrócił wzrok, tak, żeby nie patrzeć jej w oczy.
- Jo będzie bardzo wdzięczna.
Astoria uśmiechnęła się i upiła łyk swojej herbaty.
- Opowiedz mi o tym szurniętym nauczycielu Eliksirów!

                                                                   *

                Louis był pewien, że wujek Harry nie mówi mu wszystkiego o jego misji. Miał obserwować starego czarodzieja i pilnować czy ich wrogowie nie zbliżają się do niego za bardzo. Sęk w tym, że wywiad Ankdala miał najwidoczniej to samo zadanie. Kim więc był ten sędziwy łowca, że tyle wysiłku włożono w to, by go pilnować? I właściwie dlaczego musiano to robić?
                Ale Louis miał teraz jeszcze jedno zadanie. Od kiedy spotkał Leah w ogródku Forly’ego wiedział, że nic jeszcze nie jest przesądzone. Cokolwiek mówiła, cokolwiek robiła… Była jeszcze dla niej szansa i on zamierzał jej ją podarować.
                Brał warty częściej niż musiał i przez całe święta czaił się za posesją Forly’ego, aż w końcu, ostatniego dnia zimowych ferii doczekał się znowu Leah.
                Teleportowała się w parku, za domem starego czarodzieja i cicho, prawie bezszelestnie szła w jego kierunku, nie zdając sobie sprawy z obecności Louisa. Trzymała rękę w kieszeni kurtki i wiedział, że zaciska ją na różdżce. Wiedział też, że pokonanie Leander w walce nie należy do najprostszych rzeczy, ale w końcu, po tylu miesiącach uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz. Leah była wciąż dziewczyną, którą poznał nad jeziorem w Hogwarcie. Zadziorną jak sam diabeł, ale ciągle delikatną i… zakochaną w nim. Tego był pewien i na tym oparł cały swój plan. Nawet jeśli wciąż nie ufał jej ani za grosz.

                Leah zbliżała się do posesji, uważnie obserwując okolicę. Musiała wiedzieć, że nie jest sama, bo ostrożnie wyjęła różdżkę i ustawiła ją w gotowości. Louis zaczął się wycofywać, wciąż pozostając poza zasięgiem jej wzroku.
                Dziewczyna zatrzymała się i Louis wiedział, że ma tylko sekundy. Wybiegł ze swojej kryjówki, rzucając się w stronę stojącej tyłem Leah. W ostatniej chwili usłyszała go i odwróciła się, strzelając pospiesznie zaklęciem. Trafiła. Louis zgiął się w pół, ale nie zatrzymał. Tez strzelił zaklęciem, chybił, ale smagnął różdżką raz jeszcze i rozbroił ją. Chwycił w locie jej witkę, dopadł Leander i teleportował ich z hukiem.

- Ty… pieprzony…! Natychmiast mnie PUŚĆ!
Nie zwracał na nią uwagi. Zastanawiał się tylko czy jej nie zakneblować. Ale byli już wewnątrz jego kamienicy i stwierdził, że wytrzyma jeszcze parę minut z wyrywającą się, kopiącą i gryzącą Leander.
- TCHÓRZ! – darła się na całą kamienicę. – Tylko ostatnie szuje atakują od tyłu! Nie wygrałeś w uczciwej walce!
- Zamknij się, kretynko – mruknął tylko, ciągnąc ją za sobą, aż zatrzymali się przed jego mieszkaniem. Otworzył drzwi i niezbyt delikatnie wepchnął ją do środka.
- CO TO MA BYĆ?! – darła się Leah. Louis wzruszył ramionami.
- A na co ci wygląda?
- Na pewno nie na celę Wizengamotu! – zadrwiła. – Obiecałeś mnie tam zabrać, nie pamiętasz?!
Louis westchnął ciężko, a potem odwrócił się i stuknął różdżką w drzwi, barykadując je od środka.
- Blisko. To jest porwanie, Leander i jesteś teraz moją zakładniczką.
Leah patrzyła na niego z czystą nienawiścią.
- I CO chcesz przez to osiągnąć?! Myślisz, że Hurrlington wymieni mnie na jakiegoś waszego jeńca?! Nie zrobi tego!
Louis wzniósł oczy do nieba.
- Wybierz sobie pokój, Leander.
I opuścił korytarz.

Do wieczora nauczył się kilkudziesięciu nowych przekleństw, gdy Leah próbowała się wydostać z jego mieszkania. Potem zaczęła tłuc każdą szklaną rzecz, jaką znalazła i w końcu, gdy podarła jego ulubioną koszulę, zamknął ją w pokoju.
- Nie możesz mnie tu trzymać wiecznie! – krzyczała, gdy odwrócił się by wyjść. Przystanął.
- Nie sądzę, by tyle trwała wojna – powiedział niedbale. Leah warknęła.
- Nic nie rozumiesz! Nie masz pojęcia…!
- Ależ naprawdę mam! – oznajmił z udawaną powagą. – Jesteś bardzo potrzebna Ankdalowi i Hurrlingtonowi, bo mugole się przecież sami nie wymordują! Ale wybacz, moją życiową wariacją jest ich chronić!
I wyszedł trzaskając drzwiami.

                                                             *

                Znowu nie było pociągu do Hogwartu. Robert, Ron i Ginny zjawili się, by teleportować wszystkich do Hogsmeade. Jo miała dziwne uczucie, że jej ojciec i mama Jamesa zachowują się bardzo dziwnie i unikają patrzenia jej w oczy, ale gdy zapytała, starając się opanować drżenie całego ciała, czy coś się stało, zapewnili ją, że wszystko jest w porządku i, że James ma obecnie szkolenie, w trakcie którego nie może się z nikim kontaktować. Ale Jo nie uwierzyła żadnemu z nich. Ciągnąc za sobą kufer w stronę bram Hogwartu myślała gorączkowo nad tym skąd wyciągnąć adres jednostki Jamesa. Jej rozmyślania przerwała Rose.
- Scorpius się czegoś dowiedział – oznajmiła, badając ją wzrokiem, jakby zauważyła, że jest w złym stanie. Jo uniosła brwi i Red kontynuowała – Jego mama dała mu adres Forly’ego. Podobno jest starym znajomym Greengrassów. Poza tym potwierdziła, że Forly znał twojego dziadka i, że był znanym łowcą.
Rose spojrzała na Jo w oczekiwaniu na jakąś reakcję. Carter wyglądała jakby jej słowa docierały do niej bardzo powoli.
- Dobrze… Znajdziemy też Forly’ego… - powiedziała nieprzytomnie i przeszła przez bramę, nie zwracając już uwagi na Rose.

Albus odprowadził Jo na polecenie Red, a ona sama zatrzymała się w sali wejściowej, czekając na Scorpiusa. Napisał jej, by się tu umówili i wyglądała go z bijącym głośno sercem. Kiedy pojawił się w drzwiach wejściowych poczuła nagłe zdenerwowanie, ale gdy tylko zobaczyła jego twarz wypełniło ją już tylko szczęście.
                Scor utkwił spojrzenie w Rose i na jego ustach pojawił się nieduży uśmiech. Był to jednak taki rodzaj uśmiechu, którego nie daje się każdemu, a tylko jednej osobie na świecie. I tak właśnie uśmiechał się Scorpius do stojącej koło marmurowych schodów Rose. A potem ruszył pewnie w jej stronę, nie spuszczając z niej wzroku.
- Cześć! – odezwała się, gdy zatrzymał się na krok przed nią. Nie odpowiedział, tylko nachylił się i pocałował ją czule.
- Cześć. – powiedział z ustami na jej ustach. Rose przejechała ręką po jego piersi.
- Jak się masz?
- Nigdy nie było lepiej.
Rose kiwnęła głową na znak zrozumienia. Podała mu rękę i chwycił ją.
- Jesteś głodny? – zapytała, wskazując na Wielką Salę.
- Nie. Tylko tęskniłem.
Rose położyła głowę na jego klatce.
- No to mnie więcej nie wypuszczaj… - powiedziała bardzo cicho. Scorpius położył obie ręce na jej plecach, i dotknął ustami jej czoła.
- Nie mam zamiaru.
Rose przymknęła oczy.

                                                               *

                Elizabeth wkroczyła do Pokoju Wspólnego Ślizgonów jak zwykle rzucając wszystkim pełne wyższości spojrzenia. Kilku pierwszorocznych na jej widok podniosło się z miejsc jakby ćwiczyło musztrę i uciekło w kąt. Elizabeth opadła na jeden ze zwolnionych foteli i rozejrzała się po salonie. Nikogo ciekawego, jak zwykle… Och, jest Warrington, na pewno zaraz zacznie ją irytować swoim uwielbieniem.
                Faktycznie nie minęło dużo czasu nim Blake odwrócił się w jej stronę i gdy ją zauważył skinął głową. Ale… to by było na tyle. Elizabeth uniosła delikatnie brew. Zwykle Warrington na jej widok dostawał ślinotoku i pędził do niej jak pies! Teraz prawie nie zwrócił na nią uwagi… Zaintrygowana wstała i ruszyła w jego stronę.
- Warrington… - położyła mu rękę na ramieniu. Spojrzał na nią obojętnie.
- Cześć, Elizabeth, jak święta?
- Święta w mojej rodzinie zawsze są niepowtarzalne i z klasą.
- To świetnie! – stwierdził tylko Blake, a potem podniósł się z miejsca. – No to, miłego dnia!
I ruszył do swojego dormitorium zostawiając ją ze zdumioną miną.
                Cóż, to było intrygujące. Pewnie Warrington się struł w czasie świąt. Tak, na pewno o to chodzi. Co innego mogłoby spowodować, że przestał ją wielbić? Zresztą, nie miało to dla niej żadnego znaczenia, po prostu wyglądało na to, że nikt dzisiaj nie zapewni jej żadnych rozrywek…

                                                               *

                Harry dawno już przestał patrzeć w lustro. Blizny, zmarszczki, teraz w dodatku chorobliwa bladość skóry, która prawie nie widywała dziennego światła. Wszystko przypominało mu, że choć tyle za nim, wciąż jest bardzo daleko końca. Ale teraz nie mógł nawet o tym myśleć. Ankdal, wojna… Wszystko to jawiło mu się jak daleka rzeczywistość, z którą nie miał kontaktu. James był w ich rękach. Mieli go. I każdy włos na jego ciele jeżył się, gdy myślał do czego mogą go wykorzystać.
                Wiatr zawiał mocniej i Harry domyślił się, że nie jest sam na zaśnieżonym wzniesieniu.
- Dziękuję za przybycie, sir… - odezwał się głośno, żeby obwieścić Hurrlingtonowi, że wie o jego obecności. Ale to nie sir Steven pojawił się na wzgórzu.

                W stronę Harry’ego szedł James. Miał na sobie długi, czarny płaszcz i przywodził na myśl nocnego stróża. Szedł pewnie, niezbyt szybko, wpatrując się w Harry’ego z nikłym zainteresowaniem.
- Synu… - głos Harry’ego uwiązł w gardle, gdy ruszył w jego stronę, z opuszczoną różdżką. Ale tylko on to zrobił. James trzymał swoją w wyciągniętej dłoni, celując w ojca, gdy ten tylko zrobił krok w jego stronę.
- Sir Steven przekazał mi, że chciałeś się ze mną widzieć.
Harry wpatrywał się w niego uważnie. James miał w oczach straszny gniew.
- Odpowiedział mi, że on się ze mną spotka.
James tylko wykrzywił usta.
- Nie jestem mały chłopcem, by mówić o mnie beze mnie.
Harry wciąż nie podnosił różdżki, choć James trzymał swoją wysoko.
- Co ci zrobili, James? Co ci podali?
James tylko westchnął.
- To takie proste. Podali coś, zaczarowali… O ile prościej jest tak myśleć, niż zadać sobie trud znalezienia własnych błędów.
Harry przymknął oczy.
- Własnych błędów?
- Nie popełniłeś ich? Nigdy? Nawet gdy pozwalałeś innym za ciebie ginąć? Twój ojciec chrzestny, połowa Zakonu Feniksa, ALBUS DUMBLEDORE?
Harry zaczął drżeć, ale niewiele miało to wspólnego z zimnem.
- James, zrobili ci pranie mózgu. Opuść różdżkę!
James ani drgnął.
- Praniem mózgu nazywasz przejrzenie na oczy? Czemu uważasz, że tylko twoja „prawda” jest dobra?
- James…
- Zapomniałeś, że Dumbledore, który za ciebie umarł chciał tego samego co Gustav Ankdal? Zapomniałeś, że wyprowadzenie magii z ukrycia było celem wszystkich wielkich czarodziejów?
- Kto ci to zrobił? – zapytał ostro Harry. – W kwietniu walczyłeś z tymi ludźmi!
- Mój błąd. Dopiero teraz zrozumiałem, że chcą tylko dobra dla wszystkich. A ty chcesz tylko władzy i sławy.
Harry drgnął konwulsyjnie. Musi pamiętać, że to nie James… To czary, jest opętany.
- Twoja matka bardzo za tobą tęskni – powiedział, obserwując go uważnie.
- Już niedługo mnie zobaczy – odparł James. – Wojna niedługo się skończy, a ona, Al i Lily będą mogli do mnie dołączyć.
- A Jo, James? – rzucił Harry. – Co z Jo?!
Harry nie mrugał, obserwując jego reakcję. Na dźwięk imienia Jo, twarz Jamesa przybrała jakby ostrzejszy wygląd.
- Dostała kiedyś szansę. Sir Steven proponował jej dobrą stronę. Nie wybrała jej.
Harry nie odpowiedział. Od początku tej rozmowy wiedział, że nie rozmawia z Jamesem, teraz tylko się upewnił. Uniósł różdżkę tylko na cal.
                Nie zdążył. James wystrzelił tak szybko, że Harry musiał się odchylić. Gdy wrócił do równowagi zasypał go grad zaklęć. Odbił je i przeszedł do ataku. Teraz to James zaczął się cofać, a Harry parł do przodu, choć nie tak pewnie jak zwykle i uważając, by nie zrobić mu krzywdy. James wycofał się już na sam brzeg pagórka, za nim była już tylko przepaść. Harry podbiegł do niego i na moment znaleźli się bardzo blisko siebie. Zielone tęczówki Harry’ego zajrzały w niebieskie źrenice Jamesa i Harry zwolnił, przerwał ostatnie zaklęcie, a wtedy James szarpnął różdżką, pochylił się i deportował.
                Harry dyszał ciężko, ale nie to zajmowało go teraz najbardziej, a to co odkrył, gdy na moment włamał się do myśli swojego syna.

                                                               *

                Jo dała sobie dzień na to, by ułożyć wszystko. Musi uciec z Hogwartu, tego była pewna jak niczego na świecie. Wyruszy do Londynu i zdobędzie adres jednostki Jamesa, a potem jakoś się tam przedrze. Zamierzała uciec w nocy, czekała jeszcze tylko na jedną rzecz. Jesse pożyczył po powrocie dziennik Leonarda i musiała go odzyskać. Z tym, że Atwood wyszedł wieczorem na spotkanie z Dakotą i chyba będzie musiała po prostu włamać się do jego pokoju.
                Wyszła ze swojego dormitorium i skierowała się do sypialni chłopców, gdy usłyszała, że ktoś ją woła. Odwróciła się i zobaczyła Lily Potter.
- Tak?
Lily przyglądała jej się ze zmartwieniem.
- Mój tata jest w zamku – powiedziała. – Chce się z tobą zobaczyć.
Jo zamarła.
- Co się stało? – zapytała, wyciągając rękę w kierunku Lily, ale jej nie dotknęła. Ta pokręciła głową.
- Nie wiem, Jo. Tata jest w gabinecie McGonagall.
Jo otworzyła usta, bo zaczynała czuć, ze brakuje jej powietrza. Rzuciła Lily ostatnie spojrzenie i wybiegła z Pokoju Wspólnego.
                Pokonała trasę tak szybko, że gdy zatrzymała się przed kamiennym gargulcem czuła w piersi ostre kłucie. Gargulec wpuścił ją bez słowa, ale nie miała głowy do tego, by się zdziwić. Przecięła schody i zastukała szybko. Drzwi otworzyły się natychmiast.
                Pan Potter miał minę, której Jo wolałaby nigdy nie zobaczyć. Był poważny, spięty i emanował z niego wewnętrzny ból.
- Co z nim? – zapytała od razu Jo, wlepiając w niego palące spojrzenie. Harry zamknął za nią drzwi.
- Usiądź, Jo.
- Nie chcę siadać, chcę wiedzieć co z Jamesem!!!
Harry pokiwał głową.
- Ginny radziła, by o niczym ci nie mówić, ale nie możesz o niczym nie wiedzieć. Jo… James jest teraz w sztabie Ankdala.
Biorąc pod uwagę jej zachowanie, gdy tu wpadła, Harry spodziewał się, że teraz będzie tylko gorzej. Tymczasem Jo uniosła brwi i uśmiechnęła się krzywo.
- Wysłali ich? Kiedy zaatakują?
Do Harry’ego przez dłuższą chwilę docierało o czym ona mówi.
- Nie, Jo – powiedział delikatnie. – James nie jest na żadnej misji a… przeszedł na ich stronę.
Jo poklepała się po nosie.
- Co pan brał?
Harry wziął głęboki oddech, a potem zrobił krok w jej kierunku i położył ręce na jej ramionach.
- Jo… Jamesa nie ma w jednostce od dawna. Zrobili mu pranie mózgu i przeciągnęli na swoją stronę. Dlatego się do ciebie nie odzywa i nie ma z nikim kontaktu. Powiedział mi to. James powiedział mi, że jest po stronie Ankdala.
Jo zamilkła na chwilę. Jej oczy przeskakiwały od jednej źrenicy Harry’ego do drugiej, jakby go badała.
- Miałam pana za najlepszego czarodzieja w kraju… A nie potrafi pan przerwać prostego zaklęcia Imperius!
I wyrwała się z jego uścisku. Harry’emu zaczęło się krajać serce.
- To nie Imperius.
- No to coś innego! – Jo machnęła ręką. – James jest oczywiście idealnym poplecznikiem Ankdala… Syn Harry’ego Pottera i tak dalej… Zaczarowali go i chcą go użyć jako wabika. Kiedy go odbijemy?
Harry zaczynał czuć do siebie obrzydzenie.
- James nie jest zaczarowany. Nie użyto żadnej magii, by go przeciągnąć na swoją stronę.
- Co to za głupi pomysł?! – warknęła Jo, teraz już zaczynając się porządnie irytować. Harry spojrzał na nią z bólem.
- Jo, musisz mi przyrzec, że nie ruszysz się stąd… że nie będziesz go szukać ani narażać się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Jesteś dla nich ogromnym zagrożeniem a i sam James może chcieć cię skrzywdzić.
Wargi Jo zadrgały, więc zacisnęła je mocno.
- CZEMU PAN MÓWI, ŻE JAMES NIE JEST ZACZAROWANY?!
Harry zrobił krok w tył.
- Czułem to, Jo. Użyłem oklumencji, żeby zajrzeć do jego myśli. James chce, by wyprowadzono magię z ukrycia.


                Biegła. Dawno zgubiła dech i od dłuższego czasu nie czuła zimna. Miodowe Królestwo zostawiła daleko za sobą i teraz pędziła przez Hogsmeade nie oglądając się za siebie. Miała tylko nadzieję, że Cameron otrzymał wiadomość.
                Na kraju wioski zwolniła, modląc się gorąco jak jeszcze nigdy w życiu. Ale był. Na jej widok rzucił się biegiem w jej stronę.
- JO! – ryknął Cam. – Co ci odbiło?!
Zatrzymała się, a jej oddech stał się ciężki i świszczący po przebiegnięciu takiej odległości, w dodatku w środku zimy.
- Błagam… - wychrypiała, kładąc rękę na kołnierzu jego płaszcza. – Błagam cię, Cam, pomóż mi się z nim spotkać!
Cameron wyglądał jakby walczył ze sobą. Z jednej strony chyba chciał na nią krzyknąć, z drugiej krajało mu się serce na jej widok.
- Jo… James jest w sztabie Hurrligtona – powiedział najdelikatniej jak umiał. Jo pokręciła głową. W jej oczach można było zobaczyć szaleństwo.
- Harry z nim rozmawiał! Na pewno możesz go wyciągnąć! Cam, błagam… Ja… Ja tego nie wytrzymam!
Płakała. Wyglądała jakby dostała jakiegoś ataku. Cameron pamiętał, jak została zaatakowana dwa lata temu i jak rodzice opowiadali mu, że nawet po porwaniu nie uroniła jednej łzy. A teraz płakała jak ktoś komu nic już nie pozostało.
- Dobrze – powiedział w końcu. – Pomogę ci.

                                                               *

                Siarczysty mróz zamieniał oddechy w sople lodu. Zamarznięta trawa wyglądała prawie jak lodowisko i ciężko było się po niej poruszać. Jo stała jednak niewzruszenie, wpatrując się w przestrzeń przed sobą, jakby nie zdając sobie sprawy z lodowatej aury. Cameron stał niedaleko. Nie zgodził się zostawić jej samej, a ona w końcu się poddała.
                Lód zaskrzypiał i Jo poczuła kilka szybszych uderzeń serca, a potem ostry ból w klatce. W końcu go zobaczyła. Po tylu miesiącach James szedł w jej stronę.
                Ale czy to był jej James? Patrzył na nią jakby nie była nikim ważnym w jego życiu. Jakby nie znaczyła więcej od drzewa, które właśnie mijał.
- Jo… Dlaczego nie jesteś w Hogwarcie?
James zatrzymał się kilka kroków przed nią i patrzył na nią obojętnie. Wolałaby, żeby ją zaatakował, cokolwiek. Nie mogła znieść tego spojrzenia.
- James… - powiedziała, zdając sobie sprawę, że wyrwał się z niej jakiś żałosny pisk. – Dlaczego się do mnie nie odzywasz?
James uniósł brew.
- Nie bądź dzieckiem, Jo. Nie ma sensu tracić czasu na dziecinne miłostki.
Czy to możliwe, by te słowa przebiły się przez jej skórę?
- Zaczarowali cię! Nie rozumiesz tego?! – krzyczała. Ale na Jamesie nie robiło to wrażenia. Wydawał się znudzony.
                Ostatkiem sił zrobiła krok w jego stronę. Ale wtedy James wyciągnął rękę by ją powstrzymać.
- Wracaj do Hogwartu, Jo. Znasz mnie, wiesz, że mówię szczerze… Wszystko się zmieniło i teraz tak wygląda moje życie. Ciebie w nim nie ma i nigdy już nie będzie. Nie kocham cię, Jo Carter i chyba nigdy nie kochałem.
- Nie wierzę ci!
James patrzył na nią przez chwilę. A potem bez słowa wyjął różdżkę i machnął nią. Jo nawet nie próbowała się bronić. Nie miała na to siły. Czerwony promień sięgał już jej piersi, gdy znikąd pojawił się Cameron, odepchnął ją na bok, a potem wycelował w miejsce, w którym przed chwilą stał Jammes.
                Ale już go nie było. Tylko wiatr wył ponuro w miejscu, z którego się teleportował, a Cameron obrócił się w stronę Jo, która opadła zapłakana na skutą lodem ziemię.






               







21 czerwca 2015

Rozdział LXI cz. 2



Tylko, że tak cholernie tęsknię



               Po raz pierwszy od wielu lat widać było święta w Ministerstwie Magii. Nowa Minister nakazała ustawić w hallu dwanaście choinek, schody ozdobić ostrokrzewem i jemiołą, a nad kominkami przypiąć wielkie czerwone skarpety. Większość pracowników Ministerstwa doceniła ten gest i szczerze cieszyła się z dekoracji, ale byli i tacy, którzy mieli swoje zdanie na ten temat. Twierdzili bowiem, że Hermiona praktycznie mieszka w gmachu ministerstwa, więc to dla siebie chciała dodać mu domowej atmosfery.
                Było Boże Narodzenie. Hermiona wracała właśnie od Cama i Lucy, gdzie prawie pękła jej głowa od wysłuchiwania żalów Rose na Ritę Skeeter i Huga, który utyskiwał, że Wilhelm Mortimer chce go zabić pracami domowymi. Ale oczywiście nie zmieniało to faktu, że oddała by wszystko by móc dłużej słuchać nawet biadolenia dzieci, niż wracać do pracy.
                A właśnie to musiała teraz zrobić. Cokolwiek nie mówiliby marudzący pracownicy, było dużo pracy i mało czasu. Wiedział to Harry, który spędzał w domu jeszcze mniej czasu niż ona i wiedzieli to wszyscy, którzy byli wtajemniczeni w plany Gustava Ankdala.
                W zamyśleniu przechodziła przez puste Atrium, w którym posępny strażnik zaczytywał się w swoją gazetę i skierowała się do wind, a następnie do swojego giabinetu. Już po paru krokach wiedziała, że nie jest sama w korytarzu i westchnęła ciężko. Jeśli ktoś zawraca głowę Minister Magii w Boże Narodzenie mogą to być tylko dwie osoby – Harry z mega super ważną zagładą świata, lub jakiś nawiedzony dziennikarz. Tego była pewna. Tymczasem… pudło.
- Nie! – zakrzyknęła, przystając. – Myślałam, że dawno jesteś na odwyku!
A potem rzuciła się w ramiona rozbawionej Norah.

- Zawsze mówiłam, że nadajesz się do takiej nudnej pracy! – śpiewała Norah chwilę później, rozlewając wino do pękatych kieliszków.
- …w której nie mogę pić! – syknęła Hermiona. Norah jej nie słuchała.
- Serio, nawet w Hogwarcie jest więcej ciekawych rzeczy do roboty! CIEKAWYCH – dodała szybko widząc, że Hermiona posyła jej zirytowane spojrzenie, a potem wcisnęła jej kieliszek. – Czy ty wiesz, że Minerva zatrudniła tę wywłokę Skeeter?!
Hermiona długo wpatrywała się w wino. Cóż, ostatecznie nie piła od… na gacie Merlina odkąd ostatni raz się widziały!
- Tak, słyszałam. Jakieś tysiąc razy od swoich wściekłych dzieci – powiedziała do kieliszka. Ostatecznie ból głowy i potworne napięcie w karku wygrały i wzięła maleńki łyk.
- I wcale im się nie dziwię. Skeeter węszy od września, ale póki co ma zakaz publikowania. Chociaż ja myślę… - Norah urwała i rozejrzała się szukając najprawdopodobniej czegoś wygodnego, w końcu bez pytania zajęła fotel Hermiony. – Myślę, że niczego jeszcze nie wywąchała. Ale jak tylko znajdzie sobie temat, będziemy wszyscy mieć co czytać. Masz kogoś?!
Hermiona prawie zadławiła się swoim winem. Posłała jej na wpół zdumione na wpół zirytowane spojrzenie i opadła na krzesło dla gości.
- CO to za głupie pytanie?! Rozwiodłam się pół roku temu! Poza tym PRACUJĘ. Sporo!
Norah przewróciła oczami.
- Daj spokój, w Hogwarcie nie było na kim oka zawiesić, ale tu na pewno masz…
Hermiona złapała się za głowę.
- Z tego co mi się wydaje...! – zawołała z wrzaskiem, żeby jej przerwać. – To TY akurat zawiesiłaś na kimś oko!
Norah wyszczerzyła zęby.
- Nienawidzę tego, że miałaś rację, ale… cholera jasna. Neville jest fantastyczny.
Hermiona uśmiechnęła się triumfalnie.
- Oczywiście, że jest! Zawsze ci to powtarzałam, bo zawsze to wiedziałam!
Norah uniosła brwi.
- Miałam na myśli, że jest fantastyczny w łóżku.
Hermiona zadławiła się winem, które następnie wylała na plik papierów na biurku, swoje kolana i trochę podłogi. Norah zaniosła się histerycznym śmiechem, a pani minister rzuciła jej wściekłe spojrzenie, wciąż maksymalnie zawstydzona. 
                 Ale gdy zabrała się do usuwania plam za pomocą różdżki, oddychała już wolniej i ból w karku trochę zelżał.

                                                                      *

                Nie wiedziała czemu akurat ten dzień był najgorszy. Nie widzieli się od czterech miesięcy, ale akurat dziś poczuła to z całą mocą. Może dlatego, że przez ostatnie dni ciągle obserwowała Cama, który nawet gdy był zajęty ciągle wodził wzrokiem za Lucy. A może dlatego, że Albus ciągle kombinował jak wymknąć się do Scarlett… Ale chyba najbardziej dawała jej do myślenia Rose.
- Jak było? – zapytała za wszelką cenę starając się zakopać swój smutek głęboko, gdy dosiadła się do opatulonej kocem Red na ganku przed domem.
- Gdzie? – zapytała nieprzytomnie Rose. Jo uśmiechnęła się i poruszała sugestywnie brwiami.
- Bo ja wiem gdzie… Znając was, w jakimś odjechanym miejscu!
Rose wytrzeszczyła oczy.
- O czym ty… SKĄD WIESZ?! – Jo zaniosła się śmiechem.
- Rose, Rose… - zaśpiewała tylko. – Wiem jak głodni są ludzie po dobrym seksie.
Red wpatrywała się w nią osłupieniu, a w końcu też wybuchła głośnym, szczerym śmiechem, w ogóle nie zawstydzona. Ale szybko się uspokoiła.
- Powinnam się martwić, że mój chłopak wrócił do normalności dopiero po tym jak poszłam z nim do łóżka?
Jo przewróciła oczami.
- Oczywiście, że nie, kretynko! – wagą sytuacją był fakt, że nie dostała od Rose z łokcia. – Malfoy śmiertelnie bał się tego, że to TY nie chcesz go dotykać. Więc odpychał ciebie. Odwrócona psychologia.
- Co? – zapytała Red, ale nie czekała na odpowiedź. – W każdym razie… było…
Zamilkła a jej oczy nagle się rozszerzyły, a Jo nie musiała pytać.
- To świetnie!
Rose spojrzała na nią i zmrużyła oczy.
- Ty mi nigdy nie opowiadałaś jak było z Jamesem! – od razu zrozumiała, że palnęła gafę. Jo spuściła wzrok i otworzyła usta, by złapać powietrze, jakby zaczynała się dusić. Ale gdy się odezwała, brzmiała nadzwyczaj dobrze.
- Nie chciałam cię zgorszyć…
Rose zaśmiała się krótko, nie spuszczając z niej wzroku.
- Carter, słuchaj…
Jo podniosła się nagle z miejsca, przejeżdżając rękoma wzdłuż ciała.
- Zimno, co? Idę do domu!
Rose miała ochotę walić głową w mur.

                Przez cały dzień przez dom Lucy i Cama przewinęli się wszyscy Weasley’owie, Agatha i Robert, Ginny, a w końcu późnym wieczorem zjawił się również Harry. Pogadał krótko z Alem, a potem próbował przekonać Lily do tego, żeby zaczęła się uczyć, choć chyba bezskutecznie. Przez cały ten czas Jo obserwowała go i czekała na sposobną chwilę, by powiedzieć mu o dzienniku dziadka, w końcu, gdy Harry zaczął podnosić się z miejsca, poderwała się i stanęła przed nim.
- Mam do pana sprawę!
Harry poprawił okulary.
- Oczywiście, o co chodzi?
Jo pokręciła głową.
- Nie tutaj – powiedziała szybko. Rose i Al posłali jej pytające spojrzenie, ale wolała, żeby Cameron, który przyglądał jej się uważnie z drugiego końca pokoju nie myślał, że znowu cała banda coś knuje.
                Harry wskazał jej gestem na drzwi do kuchni i ruszyła szybko przed siebie.
- O co chodzi Jo? – zapytał uprzejmie pan Potter, zamykając za sobą drzwi. Jo wiedziała, że nie ma zbyt wiele czasu, nim jej nadopiekuńczy brat nie zjawi się tu pod jakimś pretekstem.
- Ja… chodzi o wojnę! – wypaliła.
Harry westchnął ciężko a Jo nabrała złych przeczuć.
- Jo, zaczekaj – powiedział, unosząc rękę, gdy znowu otworzyła usta. – Nie chcę tego słuchać.
- Ale…! – zawołała zdumiona i wkurzona jednocześnie, ale Harry nie pozwolił jej mówić.
- Jo, jesteś dziewczyną mojego syna, więc pozwolisz, że potraktuję cię tak jak potraktowałbym własną córkę. Zabraniam ci znowu węszyć, albo brać udział w jakiejkolwiek akcji. Czy to jasne?
Jo warknęła cicho. Po kim jak po kim, ale po panu Potterze w życiu by się tego nie spodziewała!
- Ale to jest ważne! – zawołała ze złością. Harry znowu poprawił okulary.
- Wierzę. Wierzę, że kiedyś będziesz wspaniałą czarownicą, która zrobi w życiu co zechce, ale w tym momencie jesteś jeszcze niepełnoletnia i od kilku ładnych lat pakujesz się w poważne kłopoty. Wiem – powiedział poważnie, gdy Jo spojrzała na niego żałośnie. – Wiem, co sobie myślisz. Kiedy byłem w szkole zwykle mało kto chciał mnie słuchać, co potem kończyło się źle dla wszystkich. Ale wierz mi, teraz jest inaczej. Co najmniej kilkudziesięciu dorosłych robi w tej chwili wszystko, żeby zakończyć wojnę. WY nie musicie się o to martwić.
Jo wyglądała, jakby bardzo chciała tupnąć nogą.
- I chce mi pan powiedzieć, że wiecie wszystko, tak? Wiecie jak powstrzymać Ankdala?
Harry wpatrywał się w nią bardzo długo.
- Tak. Wiemy to.
Jo też obserwowała go uważnie.
- W porządku. W takim razie ja nie muszę zaprzątać sobie tym głowy!
Harry przytaknął. W tym momencie każde z nich zastanawiało się czy jego rozmówca zdaje sobie sprawę z kłamstwa tego drugiego.

                                                               *


                Potterowie, Weasley’owie i Carterowie zjawiali się przez cały następny dzień w różnych odstępach czasowych. Wieczorem Albus miał tak serdecznie dość swojej głośnej rodziny, że zaczekał aż nikt nie będzie zwracał na niego uwagi, chwycił swój płaszcz i wyszedł z domu Cama i Lucy, a potem ruszył za furtkę, gdzie mógł się teleportować.
                Dom Scarlett był tak uroczo przysypany śniegiem, że przypominał pocztówkę z górskiej miejscowości. Al zadzwonił do bramy i zaczekał, aż pani Archibald wyjrzy z domu.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, Al! – zawołała trochę zdziwiona – Letti nie wspominała, że dzisiaj przyjedziesz!
„Letti”! pomyślał ze złością Al, a on wymyślił jej takie kretyńskie zdrobnienie…
- Bo to niespodzianka!
Pani Archibald pokiwała głową i machnęła różdżką, a furtka wpuściła go na posesję.

Scarlett siedziała w salonie, przykryta kocem i zaczytana w jakiś podręcznik. Na widok Albusa otworzyła szeroko oczy i zerwała się z miejsca.
- Co ty tu robisz?! – zawołała, zatrzymując się tuż przed nim, bo jakoś nie czuła się komfortowo całować go przy swojej matce.
- Wesołych Świąt! – wyjął z kieszeni małe pudełeczko i wręczył jej.
- Co to?
- Otwórz! – odarł, przy okazji kradnąc jej całusa, bo w przeciwieństwie do niej, nie przejmował się jej mamą.
- Napijesz się herbaty, Al? – odezwała się pani Archibald.
- Chętnie – odparł, właściwie tylko po to, by zostać samemu ze Scarlett.
                Jej mama odeszła do kuchni, a ona zabrała się odpakowywania pakunku.
- AL!!!
Wyszczerzył zęby. Scarlett wpatrywała się ze zdumieniem w bransoletkę z kolorowymi kamieniami.
- Jest… Cholernie droga! – warknęła ze złością. Albus parsknął śmiechem i pokręcił głową.
- Niekoniecznie. To jeden z ostatnich projektów moja zmarłego wujka Freda. Bransoletka ochronna. Jak jesteś w niebezpieczeństwie ja dostaję wiadomość tutaj – i pomachał jej ręką z zegarkiem. Gdy się mu przyjrzała zauważyła, że na wskazówce miał podobny kamyczek co te, które zdobiły jej bransoletkę.
- Oczywiście – jęknęła. – Wiecznie się o mnie martwisz.
- Oczywiście! – przedrzeźniał ją. – Nie chodzisz na Obronę i jesteś strasznie chuda!
Scarlett chyba zamierzała protestować, ale Albus zbyt dobrze wiedział, że za chwilę wróci jej mama, więc skorzystał z okazji i zajął jej usta, nim się zapowietrzyła.

                Spędzili całe popołudnie z mamą Scarlett, póki ze śmiechem nie obwieściła im, że wystarczająco ich wymęczyła i oznajmiła, że wybiera się w odwiedziny do siostry.
- Czy mogę wobec tego zabrać Scarlett do domu mojej kuzynki? – zapytał Al. – Moi rodzice bardzo chcieliby złożyć jej życzenia.
Pani Archibald wyglądała na zamyśloną.
- Normalnie byłabym niespokojna, ale skoro wybiera się do domu, w którym jest Harry Potter, chyba nic jej grozi…
Scarlett nie wyglądała na zachwyconą tym, że mówią o niej jakby jej tu nie było.
- No nie wiem, w tym samym domu jest też Rose… - mruknęła trochę zdenerwowana.

                Al modlił się, by u Lucy i Cama nie było więcej niż kilka osób. Był strasznie naiwny.
- Już jest?!
- Al przyjechał ze Scarlett!
- AL WYCHODZIŁ Z DOMU?!
- TUTAJ! KOCHANIE, USIĄDŹ KOŁO MNIE!
Rose rechotała złośliwie, Ginny zapędziła Lily do kuchni, by przygotowała herbatę, babcia Molly zaczęła długą orację na temat chudości Scarlett a dziadek Artur najzwyczajniej w świecie zagarnął ją ramieniem i zaprowadził na fotel, siadając w drugim i zaczynając opowiadać o czajniku elektrycznym.
- Kretyn – mruknęła Rose do Albusa. – Po godzinie z nimi zerwie z tobą.
- Wytrzymała z tobą siedem lat. Nic jej nie pokona – odciął się i ruszył na ratunek swojej dziewczynie.

                Wieczorem Cameron uparł się, by to on odstawił Scarlett do domu, a Al miał już się kłaść, gdy uświadomił sobie, że od południa nie widział Jo. Przeszedł cały dom i znalazł ją dopiero na strychu, zaczytaną w dziennik Marlowa.
- Znasz to na pamięć… - mruknął w wejściu. Jo podniosła głowę. Była tak smutna, że kroiło mu się serce.
- Rose znalazła coś, co przeoczyłam. Może jest tego więcej.
Albus zrobił jeszcze kilka kroków i usiadł koło niej na wielkiej skrzyni.
- Wiesz co mi powiedział James dwa lata temu, kiedy obaj się za tobą uganialiśmy? – zapytał, czując jak na samo to imię przechodzi ją dreszcz.
- Al… Naprawdę nie musisz…
- Że cię nie puści, nawet jak mu powiesz, że chcesz mnie – ciągnął bezlitośnie. – Powiedział, że pozwoli ci odejść dopiero jak powiesz mu, że nie chcesz jego.
Oddech Jo robił się coraz bardziej urywany.
- Jo, chodzi mi o to, że cokolwiek dzieje się z Jamesem to na pewno niczego nie zmieniło między wami. Jestem tego pewien.
Jo milczała przez bardzo długą chwilę.
- Wiem – powiedziała w końcu. – Tylko, że tak cholernie tęsknię…
Al nie miał zielonego pojęcia co ma jej odpowiedzieć, ale chyba niczego nie oczekiwała. Wyciągnął rękę i przygarnął ją do siebie. Był pewien, że się rozpłacze. Ale choć przesiedzieli tak prawie pół nocy, Jo się jeszcze nie poddała.

                                                               *

                Śnieżny wiatr leciał przez kraj niczym biały orzeł. Harry czekał u granicy, w bezruchu, jakby nieświadomy, że zima smaga go nieprzejednanie po twarzy. Mijała już godzina, ale wciąż wierzył, że ma na co czekać. I w końcu błysnęło, trzasnęło i stopę od niego ktoś się aportował.
- Czasem zastanawiam się ile jeszcze razy prawie dostanę zawału, czekając czy wrócisz żyw.
- Ja się zastanawiam kiedy przestaniesz wyciągać mnie ze środka akcji.
Ryan Hastings pokręcił ze złością głową, ale podszedł bliżej i poklepał Harry’ego po ramieniu.
- Potrzebuję cię tu.
- W Danii też byłem potrzebny.
- Wiem, ile już dokonałeś – odparł Harry kręcąc głową. – Wysłałem na twoje miejsce kogoś innego. Zbieramy wszystkie siły.
Ryan tylko uniósł brwi.
- Musimy podwoić wysiłki. Wciąż nie wiemy jak pokonać Ankdala.
- Harry! – zdumiał się Ryan. – Przecież wiesz dlaczego jest tak potężny! Wiesz skąd czerpie siły!
Potter skinął krótko głowa.
- I nie mam zielonego pojęcia jak go tego pozbawić.
- Ale Bestia…
Harry natychmiast mu przerwał.
- Nie to jest teraz naszym największym zmartwieniem. Wracam z dworu Hurrlingtona.
Ryan wpatrywał się w Harry’ego wiedząc, że to co zaraz usłyszy zwali go z nóg.
- Andkal znalazł sobie potężną broń. Ma nowego oficera.
- Kogo?

- Mojego syna.