Ginger Golden Girls

29 marca 2015

Rozdział LI



  Wiedziałem, że nie dasz się zabić



                Lecieli. Rose oglądała z zafascynowaniem widoki z wysokości i co chwila pokazywała coś Draconowi, który siedział koło niej i chętnie się do niej przyłączył w porównywaniu fantazyjnych obłoczków. Hermiona, profesor McGonagall i Kingsley Shacklebolt dyskutowali cicho nad konkursem Beauxbatons. Tylko Scorpius siedział w milczeniu i wydawało się, że myśli nad czymś intensywnie.
- To miłe ze strony organizatorów, że przysłali po nas powóz – powiedziała Hermiona. – Ciekawe czy każdy finalista mógł na to liczyć.
- Tak myślę – odezwał się swoim głębokim basem Minister Magii. – Korespondowałem w ubiegłym tygodniu z szefem rządu w Hiszpanii. Im też zaproponowano wszelkie wygody.
- Ile szkół dotarło do finału? – zapytał Dracon, odrywając się od obłoczków.
- Trzy – odparła profesor McGonagall. – Oprócz Hogwartu i hiszpańskiej Akademii, jeszcze włoska.
Kingsley powoli obrócił twarz w jej stronę.
- To ciekawe… - mruknął nagle. Nim zdążył cokolwiek dodać, Scorpius niespodziewanie pokręcił szybko głową, a potem przyłożył palec do ust.
Rose i dorośli przyglądali się ze zdumieniem jak wyjmuje z plecaka pergamin i pisze na nim coś naprędce, a potem przekazuje każdemu z nich te same słowa i wskazuje na przednią kabinę powozu, gdzie siedzieli ich przewodnicy. Na skrawku papieru napisał tylko: „OBSERWUJĄ NAS”.

               *

                Korneliusz Knot prowadził wielką armię obrońców ministerstwa na ratunek zajętemu budynkowi. Szedł pierwszy między gęstwiną mugolskich hydrantów i skrzynek pocztowych, a za nim podążał Harry i oddziały, w które wstąpił nowy duch.
- Tutaj – Knot zatrzymał się przy najbardziej niepozornym hydrancie na świecie.
- Jak to działa? – zapytał Harry. Knot postukał w hydrant różdżką.
                Ku zdumieniu wszystkich metal rozstąpił się i pojawił się otwór mogący pomieścić najwyżej jednego, niezbyt dobrze odżywionego człowieka na raz.
- To wyjście ewakuacyjne – oznajmił Korneliusz Knot. – Jedyne, o którym wie tylko Minister Magii. I teraz jakieś dwadzieścia tysięcy ludzi – szepnął Harry’emu na ucho. Ten skinął mu tylko głową i odwrócił się do porucznika Raejacka.
- Ile osób może być w środku? – zapytał rzeczowo. Żołnierz natychmiast się wyprostował, jakby mówił do niego sam generał.
- Myślimy, że około kilkuset. Tyle wystarczyło, by Hurrlington zajął całe ministerstwo. Reszta jest pod Londynem, gdzie czeka na sygnał.
Harry ważył coś chwilę w myślach.
- To pułapka – powiedział w końcu. – Hurrlington chce tą jedną bitwą wygrać wszystko. Podziel swoje siły na trzy części – dodał nagle. – Wyślij największy oddział do Hogwartu. Tam padnie najsilniejsze uderzenie. Ustawcie się w Hogsmeade i od strony gór. Nie wpuszczaj nikogo poza jednym człowiekiem.
- O kim pan mówi? – zapytał zdumiony Raejack. Harry nachylił się do niego i powiedział mu coś na ucho.
- Nie spodziewam się go, ale nadzieja umiera ostatnia… Jeśli pojawi się w Hogwarcie dajcie mu przejść. Drugi oddział – dodał szybko Harry – rozstaw po Londynie, tak, żeby nie rzucał się w oczy ale mógł w każdej chwili dołączyć. Mi zostaw trzysta osób.
Raejack bez słowa kiwnął głową i odwrócił się, by wykonać rozkazy, ale Harry zdążył go jeszcze zatrzymać.
- Gdzie jest Ian Warren? Podobno nie zawiesił służby, tylko udał się do Hogwartu, bo uznał, że tam będzie groźniej!
Raejack skinął głową.
- Prosił o to przeniesienie. Ale spodziewamy się, że dołączy jak tylko będzie mógł!
Harry skinął mu głową, a Raejack pospiesznie oddalił się i zaczął wykonywać jego polecenia. Harry wrócił do przyglądającego się hydrantowi Knota.

- Słyszeliście? – syknął Albus. – Warren miał się zjawić, a jeszcze go nie ma! A przecież wiedział o bitwie przed nami!
James słuchał go, jakby też się nad tym zastanawiał, ale Jo machnęła szybko ręką.
- Nieważne… Teraz musimy coś wykombinować, żeby dostać się do tego oddziału co wasz tata!
Reszta zgodziła się z nią i zaczęli tak manewrować, by nie znaleźć się w zasięgu wzroku Raejacka, ale zostać blisko tych, których odsyłał do Harry’ego. Nagle Albus zatrzymał się i wpatrzył w Scarlett palącym wzrokiem.
- Hogwart jest bezpieczny – powiedział szybko. – Tata wysłał tam największy oddział. Możesz spokojnie wrócić i…
- NIE MA MOWY! – zawołała Scarlett tak głośno, że Jo rąbnęła ją w żebro, bo Raejack zaczął rozglądać się w poszukiwaniu źródła hałasu i wszyscy musieli schować się za innymi żołnierzami. – Ja… nie odejdę, Al… - powiedziała bardzo cicho, tak, ze tylko on ją usłyszał. - Nie zostawię cię, nie wiedząc co się dzieje… Proszę, nie każ mi tego robić.
Al miał wrażenie, że cały topnieje, ale wiedział co musi zrobić.
- Przykro mi, Scarlett. Ale czym innym jest odwaga a czym innym bezsensowne ryzyko. Nie jesteś typem żołnierza i za to właśnie cię uwielbiam – dodał szybko, nieznacznie przeciągając dłonią po jej twarzy. – Jeśli wejdziesz do środka możesz zginąć.
- Ale… - po twarzy Scarlett spłynęła pojedyncza łza, a Albus warknął głucho. W tym momencie Jo zobaczyła co się dzieje i podeszła do nich.
- Nie mazgaj się, Archibald! – walnęła szybko. – Masz robotę.
Albus i Scarlett spojrzeli na nią zdumieni.
- Jakieś sto tysięcy stóp nad ziemią jest właśnie Minister Magii i kilku niezłych czarodziejów – powiedziała szybko Jo. – Żadna sowa ich nie dogoni, a założę się, że bardzo by chcieli wiedzieć co się dzieje. Wymyśl sposób jak ich tu ściągnąć!
Albus wciągnął głośno powietrze.
- To niebe…
- Al, błagam cię – jęknęła Jo. – To chyba nie bardziej niebezpieczne niż zostanie tutaj? I jak ma teraz wrócić do Hogwartu, jeśli zostanie otoczony obronnym kordonem? Myślisz, ze ktoś jej uwierzy, że jest uczennicą, wymknęła się na bitwę a teraz wraca?
- Jo ma rację. Muszę powiadomić Rose i resztę.
- Jak?! – wrzasnął histerycznie Al. – Lecą powozem ciągniętym przez testrale! Wylecieli kilka godzin temu. Jak chcesz ich złapać?!
Scarlett przymknęła oczy.
- Świstoklik. Mogę im wysłać świstoklika.
- JAK? – zdumiała się Jo.
- To możliwe – dodał Albus, ale wciąż nie wyglądał na przekonanego.
- Krukoni… - mruknęła Jo i odeszła.
- Obiecaj mi, że przeżyjesz… - powiedziała szybko Scarlett. Al uśmiechnął blado.
- Pod warunkiem, że będziesz czekać.
Scarlett wychyliła się, by spojrzeć, czy któryś z dowódców nie patrzy, a potem dosłownie na sekundę przystawiła swoją twarz do jego policzka.
- Spotkamy się niedługo! – a potem odwróciła się i bez słowa pobiegła w przeciwną stronę.

Podczas gdy wszyscy żołnierze i piątka uciekinierów z Hogwartu grupowali się przed bitwą, Dakota przyglądała się Jessiemu.
- Dziwnie się zachowujesz – oznajmiła. – W szkole też byłeś jakiś inny…
Jesse wykrzywił się tylko.
- Wydawało ci się – powiedział, biorąc ją za rękę i zmienił temat. – Nie sądziłem, że będziesz chciała się bić.
Posłała mu dumne spojrzenie.
- Co to za prefekt, który nie ma jaj? – zapytała a jemu opadła szczęka. Mój Boże, jaka była wspaniała… Patrzył na nią, nie mogąc się nadziwić, że chciała w ogóle na niego spojrzeć. A potem straszna prawda zalała go jak lodowata woda.
- Scott, ja… muszę ci…
- Chodźcie! – syknął James i pchnął ich w kierunku kolumny, która ustawiała się za Harrym.
Dziękować Bogu, było tu takie zamieszanie, że nikt ich jeszcze nie rozpoznał.
                Dakota pociągnęła Jessiego za rękę i pobiegła za Jo, Jamesem i Albusem, nie zwracając uwagi na spojrzenie swojego chłopaka.

                                                                    *

                W Hogwarcie panował chaos. Ktoś wracał z Hogsmedae, inny dostał list, jeszcze ktoś podsłuchał nauczycieli. Wszyscy wiedzieli już, że w Londynie trwa wielka bitwa, podobno wrócił na nią sam Harry Potter, którego nie widziano od miesięcy, podobno Hurrlinton zajął już gmach ministerstwa, podobno ktoś widział smoki i olbrzymy…!
                Louis nie słuchał żadnych plotek i przecinał korytarze w oszałamiającym tempie. Musi się tam dostać. Musi. Napisał do Jamesa, bo jak podejrzewał jego kuzyn i jego banda poszukiwaczy przygód też chcieliby być w ogniu sytuacji, ale nie dostał odpowiedzi. Przypomniał sobie, że w trzeciej klasie odkryli kilka tajnych wyjść z zamku i szybko zmienił kierunek, ale już w połowie drogi uzmysłowił sobie jak będzie to trudne.
                Milczący aurorzy, którzy przez cały rok usilnie starali się udawać niewidzialnych, by nie zakłócać normalnego rytmu, teraz jakby się rozdwoili. Byli wszędzie, a już na pewno przy każdym (znanym Louisowi) przejściu.
                Zaklął głośno i znowu się odwrócił. Jeśli trzeba będzie zeskoczy z Wieży Astronomicznej i popędzi… Zatrzymał się. Przechodził właśnie koło gabinetów nauczycieli na piątym piętrze, a z jednego z nich dobrzmiewał odgłos głośnej rozmowy.
- Powinniśmy natychmiast się tam teleportować! – mówiła do kogoś Norah Johnson. – To jest obowiązek każdego dorosłego czarodzieja, by bronić tego kraju, by bronić mugoli i każdego kto potrzebuje ochrony!
- Masz świętą rację – odparł jej Ian Warren. – Nikomu tak jak mnie nie spieszy się na tę bitwę, ale obrona Hogwartu również jest niezwykle istotna.
- Raejack wysłał nam dziesięć tysięcy ludzi! – darła się Norah. – Dzieci są bezpieczne, a ja nie będę siedzieć w zamku, gdy tam ktoś za mnie ginie!
- Droga koleżanko – mówił spokojnie Warren. – Radzę się uspokoić i napić zielonej… - TRZASK.
Drzwi otworzyły się z hukiem i profesor Johnoson wypadła z gabinetu Warrena, nie obracając się za siebie. Louis spojrzał na nią zdumiony, ale nie zwracała na niego uwagi, wściekle maszerując.
- Kretyn… - mruczała pod nosem. – Dobrze, że w tym zamku jest jeszcze jeden żołnierz.
I ku zdumieniu Louisa skierowała się w stronę gabinetu profesora Longbottoma. Louis wiedział, że to jego jedyna szansa.
- Pani profesor! – zawołał i spojrzała na niego nieprzytomnie. – Niech mnie pani zabierze ze sobą!
Norah patrzyła na niego jak na wariata.
- Gdzie?
- Do Londynu – powiedział, robiąc kilka kroków w jej stronę. – Ja… muszę tam być.
Norah pokręciła głową.
- Weasley, nawet pomijając fakt, że jestem twoją nauczycielką i moim zadaniem jest cię przede wszystkim chronić…
- Błagam – powiedział z płonącym wzrokiem. – Z tego zamku nie ma ucieczki. Wszystkie przejścia, wyjścia i Merlin wie co jeszcze są zabezpieczone… Ja muszę tam być. Pani nie rozumie!
Norah wpatrywała się w niego bardzo długo.
- Weasley, dlaczego mam wrażenie, że tu chodzi o dziewczynę?
Louis przymknął oczy.
- Bo mam trudną dziewczynę, pani profesor.
Norah wyglądała, jakby nie wierzyła sama w to co robi.
- Odcięli nam kominki i zablokowali każdy rodzaj magii transportowej jaka jest znana – powiedziała szybko. – Ostatnią nadzieją był ten kretyn Warren, który jest pieprzonym porucznikiem w armii! – dodała wściekle w stronę drzwi, którymi przed chwilą trzasnęła. – Ale jakoś się nie kwapi do walki!
- A profesor Longbottom? – spróbował szybko Louis. Norah zrobiła bezradną minę.
- Jeśli nie dadzą zgody ostatniemu bohaterowi poprzedniej wojny jaki jeszcze został w Hogwarcie, to nic nie poradzimy!
Louis skinął jej głową, a potem oddalił się bez słowa, gdy profesor Johnson załomotała do gabinetu Neville’a i szybko weszła.
                On tymczasem usiadł we wnęce i modlił się gorączkowo.

                                                               *

                Hermiona spojrzała natychmiast na Rose, Minister ostrożnie wyjął różdżkę, a Draco wpatrzył się w trzech przewodników w kabinie przed nimi. Scorpius też pomacał się po kieszeni i zamarł.
- Co?! – syknęła Rose, przyglądając mu się uważnie. Bardzo powoli wyjął z kieszeni dżinsów coś, co jeszcze kilka godzin temu było różdżką z morwy, a teraz wyglądało jak gumowy but. Nie zdążyli się porządnie zdziwić, gdy patyczek w ręku Kingsleya pisnął cicho i zmienił się w czerwony balon. Hermiona, Draco, Rose i profesor McGonagall zaczęli sprawdzać swoje kieszenie w panice i roztargnieniu, ale skutki były podobne. Zamarli, a potem…
- Tego szukacie?
Drzwi kabiny otwarły się z hukiem i pojawił się jeden z ich „opiekunów”. W ręku trzymał pięć prawdziwych różdżek.
- Mam dobrą i złą wiadomość – oznajmił. – Dobra jest taka, że nasza podróż dobiega końca. Zła, że dla was oznacza to śmierć.
Może i przewodnik miał pięć różdżek plus swoją własną, ale chyba nie wiedział z kim podróżuje. Nim skończył mówić Draco rzucił się na niego, zwalając go z nóg, a Kingsley obrócił się błyskawicznie i w mgnieniu oka znokautował go tak, że upadł, a różdżki rozsypały się po podłodze powozu. Ale wtedy z pierwszej kabiny wypadli dwaj pozostali mężczyźni i przywołali do siebie różdżki, nim ktokolwiek zdołał je podnieść.
- Świetna robota, panie ministrze – warknął jeden z nich, oglądając rozbity nos swojego przyjaciela. – A teraz siadać! – ryknął na wszystkich celując w nich jedną z różdżek. Posłuchali go.
- Nie ma żadnego konkursu, prawda? – odezwała się Rose. Hermiona posłała jej wściekłe spojrzenie, a Scorpius miał ochotę jej przyłożyć.
Tymczasem przewodnik tylko się zaśmiał.
- Oczywiście, że nie ma! – zawołał, jakby nie mógł się nadziwić ich naiwności. – Dyrektor Beauxbatons srogo by się zdziwił, gdyby was tam zobaczył! Wspaniały sir Hurrlington obmyślił swój plan perfekcyjnie. W tym właśnie momencie ginie trzech ostatnich Ministrów Magii w Europie, którzy sprzeciwili się Gustavovi Ankdalowi!
Kingsley po raz pierwszy od kiedy zorientowali się, że nie mają różdżek, patrzył na niego ze strachem.
- Czyż to nie genialne? – zapytał retorycznie przewoźnik. – W tym momencie w Londynie oddziały sir Hurrlingtona niewielkim nakładem pokonują waszą żałosną armię… - mówił a w oczach wszystkich rósł taki strach, że zrobiły się wielkie i szkliste. – Brytyjczycy nie pójdą się bić, gdy nie ma za kogo!
- Nie wiesz co mówisz. – powiedział Minister. – Nigdy nie wygracie!  
Przewoźnik spojrzał na niego rozbawiony i na moment stracił czujność. Tyle wystarczyło. Draco po raz kolejny zerwał się z miejsca i rzucił na porywacza, który nie zdążył wycelować. Drugi mężczyzna, który prowadził powóz ruszył na pomoc koledze, ale wtedy cała reszta zdążyła już zerwać się z miejsc i włączyć do walki.
                Wydawało się już, że zdołają pokonać porywaczy, ale wtedy coś się stało. Powóz zatrzymał się gwałtownie a jeden z przewoźników wyszczerzył zęby w strasznym uśmiechu i już wiedzieli co to oznacza, na sekundę nim zaczęli gwałtownie spadać. Wszyscy stracili równowagę, różdżki potoczyły się gdzieś w kąt. Błysnęło, ktoś krzyknął i nie wiedzieli już co się dzieje. Runęli w dół.

                                                                  *

                Harry ustawiał oddziały.
- Tam na dole czeka nas krew i pot! – mówił, a wszyscy wpatrywali się w niego jak zaklęci. – Hurrligton zajął ministerstwo, by terroryzować każdego kto się z nim nie zgadza. Jeśli go nie odzyskamy, ta wojna jest przegrana. Dlatego proszę, by każdy z was zastanowił się czy wie po co tam wchodzi i czy wie… że może już stamtąd nie wrócić.
Wydawało się, że fala zawahania przejdzie przez tłum ale nic takiego się nie stało. Harry skinął głową krótkim, żołnierskim gestem.

Na końcu oddziału James spojrzał na Jo.
- Może…
 - Nie.
- Carter…
- Zamknij się.
James westchnął cicho, a Jo wzniosła oczy do nieba.
- Nie marnuj tlenu. Zostaję.
James zaśmiał się ponuro. Przecież wiedział. Nie zwracając uwagi na nikogo pocałował ją szybko.
- Lepiej się pospieszmy! – odezwał się Al, gdy kolumna zaczęła się przesuwać i ruszyli do przodu.

                Jesse szedł na końcu. Jak bardzo się pomylił… Nie było takiego złota na świecie, którego by nie oddał by cofnąć czas. I fakt, że zrozumiał to teraz, gdy Dakota maszerowała przed nim dzielnie na bitwę, sprawiał, że miał ochotę wbić sobie różdżkę prosto w serce.
- Zaczekaj… - szepnął, doganiając ją. Spojrzała na niego skonsternowana.
- Za minutę wchodzimy do ministerstwa – syknęła nerwowo. – To nie może zaczekać?
Pokręcił głową i wziął ja za rękę.
- Słuchaj… Nie mogę tam wejść, niczym nie powiem ci czegoś.
- To naprawdę tak ważne? – niecierpliwiła się.
- Jeśli coś mi stanie będziesz mnie opłakiwać. A nie powinnaś – dodał gorzko. Dakota z wrażenia przystanęła i opuściła różdżkę.
- Słucham.
Jaka była ładna w tym fioletowym niebie, z ciasno związanymi włosami.
- Jestem kretynem, Scott. Wydawało mi się, że duszę się z związku z jedną osobą i zrobiłem coś strasznego… - Nie dokończył. Dakota cofnęła się o krok i złapała głośno powietrze. Chciał coś jeszcze dodać, wyjaśnić… Ale nie było już czasu. Pierwsze osoby wskoczyły do przejścia w hydrancie i kolumna coraz szybciej posuwała się naprzód. Jo krzyknęła coś do nich, Dakota odwróciła się powoli, a Jesse zobaczył łzy w jej oczach. Chciał jej dotknąć i powiedzieć cokolwiek, ale nie zdążył. Wskoczyła do przejścia, ktoś oddzielił ich od siebie i już jej nie widział.

                                                                   *

                Louis poderwał się z miejsca, gdy tylko drgnęły drzwi gabinetu profesora Longbottoma. Ale gdy tylko wpatrzył się z nadzieją w Norah, ta machnęła szybko ręką dając mu znak, by się nie odzywał. Zrozumiał, gdy zobaczył za nią Neville’a, który ruszył szybkim krokiem przez korytarz. Norah została nieco w tyle i zaczekała, aż Neville będzie na tyle daleko, że jej nie usłyszy.
- Za pięć minut w gabinecie dyrektorki! – syknęła do Louisa. – Gdy znikniemy zdążysz wskoczyć w ogień!
Louis kiwnął szybko głową, dając znać, że rozumie. Chciał jej jeszcze podziękować, ale Norah odbiła się od miejsca i pobiegła za Nevillem.
Odczekał minutę i ruszył za nią. Zatrzymał się w niedalekiej odległości od gabinetu McGonagall na drugim piętrze, gdzie stało teraz sporo aurorów, którzy wykłócali się o coś z Nevillem. Ale Louis nie zdołał podsłuchać ich rozmowy, bo coś innego przyciągnęło jego wzrok.
- LUCY! – zawołał, zapominając o tym, że miał być cicho i zerwał się z miejsca. Jego kuzynka czaiła się między schowkiem na miotły a starą zbroją.
- Louis! – Lucy wyglądała okropnie. Miała podkrążone, puste oczy, zmierzwione włosy i cała drżała. Miał też nieodparte wrażenie, że schudła, a przecież widział ją dwa dni temu…
- Co ty tu robisz? – zapytał szybko.
- Ja… Muszę jechać do Londynu, Lou… - powiedziała z gorączką. – Cameron… Ja…
- Lucy, uspokój się! – podszedł do niej i chwycił ją za ramiona, by nią potrząsnąć. - Ja też chcę się tam dostać i nawet jest na to sposób! Ale nie pomogę ci, jeśli się nie uspokoisz!
Lucy wzięła głęboki, drżący oddech i utkwiła w nim palące spojrzenie.
- Naprawdę? Wiesz jak się tam dostać? – Louis wychylił się i zobaczył, że aurorzy kiwają tylko Nevillowi głową i powoli odchodzą.
- Może! – syknął tylko szybko. – Ale najpierw musisz mi wytłumaczyć czemu chcesz lecieć na bitwę! Od kiedy nie boisz się takich akcji?!
Lucy pokręciła tylko głową.
- Tam jest wujek Harry – powiedziała słabo. – Tylko on może wiedzieć gdzie jest Cam…
Louis nie rozumiał. Był pewien, że zabieranie Lucy, zwłaszcza w takim stanie na bitwę to najgłupszy pomysł dzisiejszego dnia. Jeszcze parę miesięcy temu nigdy by tego nie zrobił. Ale teraz… Czy gdyby on powiedział prawdę, ktokolwiek uznałby, że powinien lecieć do Londynu?
                Znowu wyjrzał zza zbroi.
- Chodź! – pociągnął ją za rękę i pobiegli razem.

                 *

                Harry poczuł, że jest już blisko, bo rura, którą zjeżdżał zaczynała opadać coraz łagodniej. Zacisnął mocno palce na różdżce i zwyczajowo już poprawił okulary. Pojaśniało i poczuł, ze upada na coś twardego. Podniósł się i rozejrzał. Znał to miejsce… Był w Departamencie Tajemnic.
Wyjrzał czym prędzej przez szparę w drzwiach. Pusto. Obrócił się szybko, bo za nim zjeżdżały już następne osoby.
- Nie zaświecajcie różdżek – polecił im cicho. – Wychodzimy tym korytarzem i idziemy do końca aż wyjdziemy w Atrium.
Kilka osób kiwnęło mu głowami, a potem jedno po drugim zaczęli opuszczać pomieszczenie.

                                                               *

- Jesteś cała? – zapytał James, gdy Jo wylądowała miękko na podłodze. Skinęła mu szybko głową. – Chyba jesteśmy ostatni – dodał obserwując jak ludzie wychodzą cicho na nieoświetlony korytarz.
- To chyba Departament Tajemnic – odezwał się Albus, rozglądając się ciekawie. Nagle odsunął się i zrobił miejsce dla Jessiego.
- Gdzie jest Dakota?! – zapytał ten natychmiast.
- Nie ma jej z tobą? – zdumiała się Jo. James od razu się spiął.
- Nie pilnowałeś jej?! – warknął. Jesse wyglądał źle. Trzęsły mu się ręce i chyba miał problemy z oddychaniem.
- Kurwa! – ryknął wściekle i wybiegł przez otwarte drzwi. Jo, James i Al polecieli za nim.
Kolejka ludzi przed nimi szła w milczeniu, po ciemku lewym korytarzem prosto. Było tu zdecydowanie zbyt spokojnie i wszyscy czuli to na swojej skórze. Jo trzymała się blisko Jamesa, Albus co chwila sprawdzał kieszeń swoich dżinsów, a Jesse wyłaził z siebie próbując dostrzec brązowe włosy Dakoty.
                Byli już przy schodach, które prowadziły w górę, gdy nagle w całym korytarzu zapaliło się mnóstwo różdżek, ktoś zaśmiał się złowróżbnie i kilkadziesiąt zaklęć przecięło się w powietrzu. Jo zdążyła złapać jeszcze spojrzenie Jamesa i popatrzeć krótko na Ala, nim wycelowała różdżkę. Zaczęło się.

                                                                    *

                Powóz spadał z oszałamiającą prędkością. Draco i Hermiona próbowali dosięgnąć różdżek, które wypadły przewoźnikom, ale te potoczyły się do pierwszej kabiny, do której nie mieli jak się dostać. Profesor McGonagall podczołgała się do Rose i Scorpiusa i nakryła ich swoich ciałem, a oni wpatrywali się w siebie, nie mogąc oderwać wzroku. Minister Magii nadludzką siłą dźwignął się z miejsca i próbował dobrać się do różdżki jednego z porywaczy, ale wtedy stało się kilka rzeczy jednocześnie.
                Świsnęło i czerwony promień przeciął klatkę Kingsleya, w miejscu gdzie było serce, Hermiona krzyknęła głośno, a Draco rzucił się na przewoźnika, który w ostatnim momencie wyrzucił swoją różdżkę przez otwór w dachu, który powstał od siły spadania. W tym chaosie prawie nikt nie zauważył, że przed Rose zmaterializowało się coś małego i białego.
- Zaraz się rozwalimy! – ryknął jeden z porywaczy i zaśmiał się szaleńczo.
Draco i Hermiona przestali szukać różdżek i rzucili się do swoich dzieci, profesor McGonagall wpatrywała się z przerażeniem w Kingsleya, z którego krew lała się teraz wartkim strumieniem i Scorpius też próbował dostać się do niego. I tylko Rose nie ruszała się z miejsca.
- Scarlett… - mruknęła zdumiona. Przed nią leżał niewielki zegarek ze śmiesznymi wskazówkami, który podarowała jej na czternaste urodziny. Skąd się tu wziął?
                Rose dotknęła go, nie mogąc się powstrzymać, a w tym momencie coś szarpnęło ją w okolicach pępka i poczuła jak ona i wszyscy, którzy jej dotykali, a także ci, którzy dotykali ich, wibrują w zawrotnym tempie wokół własnej osi. Zakręciło im się w głowie, krzyknęli, a w następnej chwili leżeli już na trawie, nieświadomi, że w tym momencie ich powóz uderza w twarde skały i roztrzaskuje się w drobny mak.
- ROSE!!! – zdumieni obrócili się w tej samej chwili i zobaczyli pędzącą w ich stronę Scarlett. Scorpius i Draco podnieśli się już na nogi i pomogli wstać Hermionie i profesor McGonagall, a one natychmiast rzuciły się w kierunku Ministra, który stracił już tyle krwi, że jego skóra była trupio blada.
- SCARLETT! – ryknęła Rose i pozwoliła, by przyjaciółka rzuciła się na nią i zaczęła ją ściskać.
- Co się dzieje? – zapytał natychmiast Draco.
- Twoja różdżka! – zawołała Hermiona i prawie wyrwała ją Scarlett, a następnie opadła na kolana przy Kingsleyu.
- Trwa bitwa – wyjaśniła szybko Scarlett, patrząc ze zgrozą na Ministra. – Jesteśmy kilka przecznic za ministerstwem magii. Hurrlington zajął je kilka godzin temu a profesor Potter ruszył na ratunek!
Wszyscy słuchali jej zdumieni i nawet Hermiona oderwała na chwilę wzrok od rannego ministra, gdy Scarlett wspomniała o Harrym.
- Uciekliśmy ze szkoły – dodała nagle, jakby wydało jej się ważne, by powiedzieć to profesor McGonagall – Zorientowaliśmy się, że możecie nie wrócić na czas i wysłałam wam świstoklika.
- Archibald… - mruknął z podziwem Dracon. – Dałbym ci trochę punktów, gdyby to miało jakiś sens… - powiedział, przyglądając jej się uważnie. Ale w tym momencie Kingsley charknął potwornie i wszyscy odwrócili się w jego stronę.
Hermiona klęczała przy nim, szepcząc gorączkowo zaklęcia i uciskając rękawem jego ranę, ale krew nie przestawała sączyć się ani na moment. Draco ukląkł przy niej i zabrał jej różdżkę, a potem sam zaczął recytować przeciwzaklęcia. Ale Minister Magii wyglądał już tak źle jak wygląda tylko człowiek w ostatnich momentach życia.
                Ostatkiem sił sięgnął po dłoń Hermiony i z trudem otworzył usta.
- Nie… pozwól… im…
Łzy ciekły po twarzy Hermiony.
- Nie rób tego, słyszysz?! Nie poddawaj się! Tyle bitew wygrałeś, tyle razy nas ocaliłeś… - teraz jej łzy zalewały i jego dłoń. Rose i Scarlett stały obejmowane przez Scorpiusa, a profesor McGonagall zaciskała powieki tak mocno, że musiało ją to boleć. Draco nie przestawał powtarzać zaklęć, ale nie było już takiej magii, która mogła uratować Kingsleya.
Hermiona łkała głośno ściskając jego rękę.
- Obiecuję ci… Nie pozwolimy im wygrać!
Minister chrząknął ustami pełnymi krwi po raz ostatni, a potem jego oddech uspokoił się i urwał.
- Dziękujemy… - szepnęła jeszcze Hermiona. – Dziękujemy ci za wszystko…
Draco przymknął powieki i odłożył różdżkę Scarlett. Profesor McGonagall otworzyła oczy i podeszła do Hermiony, by pomóc jej się podnieść.
Cisza wypełniła skwer, na którym stali, gdy wspaniałe życie kończyło się z tak okrutnego powodu.

- Archibald, czy przed ministerstwem zostały jeszcze jakieś oddziały naszych żołnierzy? – zapytał Draco, próbując opanować drżący głos. Scarlett skinęła głową.
- Są niedaleko. Myślę, że mają jakieś zapasowe różdżki…
Draco i Hermiona wymienili krótkie spojrzenia.
- Muszę przenieść gdzieś ministra – powiedział Draco. – Archibald, musisz zostać, będę potrzebował twojej różdżki. Potem wrócę.
Hermiona skinęła krótko głową, a potem wyprostowała się dumnie, z prawdziwym ogniem w oczach.
- To twoja ostatnia godzina, Stevenie Hurrlington! – rzuciła i nie czekając na resztę ruszyła z miejsca.

                   *

                Trwała walka. Jo i James stali plecami do siebie celując w żołnierzy Hurrlingtona, którzy walczyli na śmierć i życie. Albus został zepchnięty do drugiego korytarza razem z innymi, ale radził sobie niezgorzej. Jesse strzelał zaklęciami w locie, pędząc przez zapchany korytarz i wołając głośno Dakotę. Gdy zobaczył ją w końcu, walczącą przy windach, tak mu ulżyło, że opuścił na sekundę różdżkę i dostał czymś w ramię.
- Kurwa… - mruknął tylko, celując prawą ręką w lewy bark i próbując to naprawić.
                Ale nie było czasu. Wysoki dryblas runął na niego z dzikim wyrazem twarzy i Jesse musiał momentalnie wycelować. Sparzył go gorącą wodą, ale tamten niewiele się przejął i zaczął zasypywać go gradem czerwono-zielonych promieni.
                Jesse kątem oka namierzył Dakotę i wrócił do walki. Wyczarował tarczę, a potem przesunął się o cal w lewo i natychmiast odbił się w prawo, usunął tarczę i rzucił tak potężne zaklęcie oszołomienia, że dryblas zatoczył się i runął do tyłu powalając przy okazji kobietę, która walczyła koło niego.
- SCOTT!!! – ryknął Jesse, próbując się do niej dostać.
                Dakota też radziła sobie dobrze. Pokonała już chyba ze trzech żołnierzy Hurrlingtona, wzbudzając podziw dorosłych, którzy byli po ich stronie. Jesse przedzierając się do niej strzelił jeszcze kilka razy i w końcu, gdy się przed nią zatrzymał, ta część korytarza, w której byli wydawała się już czysta.
- Scott! – krzyknął, łapiąc oddech. – Nie dałaś mi wytłumaczyć!
Dakota obróciła się najpierw wkoło własnej osi, by upewnić się, że nie ma tu już ludzi sir Stevena, a potem stanęła naprzeciw niego wyprostowana.
- Przepraszam, Jesse. Gdzie moje maniery? – zapytała strasznym, pozbawionym uczuć głosem. – A więc opowiedz mi, jak było, gdy się zabawiałeś ze swoimi koleżankami?
Jesse warknął głucho a potem splunął na ziemię.
- Scott, ja… Jestem największym kretynem na świecie. To był… moment! I żałuję go bardziej niż…
- Niż ja tego, że cię spotkałam? – zapytała Dakota grzecznie. Jesse zaklął.
- Nie nadaję się do związków! Nie umiem tak żyć! Chciałem tylko odreagować, nie sądziłem, że to skończy się w jej dormitorium i…
Urwał. Wzrok Dakoty był tak pełen bólu, że on sam go poczuł. Ale nim którekolwiek z nich zdążyło coś powiedzieć, Dakota pisnęła, Jesse poczuł jak czyjaś ręka chwyta go za ramię i mocno odwraca w swoją stronę.
                Nie miał pojęcia kiedy James i Jo pojawili się za nimi. Zdążył tylko zobaczyć przestraszony wzrok Carter, która stała kilka kroków za Jamesem, nim ten pchnął go mocno, aż zatrzymał się na najbliższej ścianie.
- Coś ty, kurwa powiedział? – wycharczał James, rzucając krótkie spojrzenie Dakocie. Jesse nie bardzo protestował. Próbował go odepchnąć, ale chyba podświadomie czuł, że na to zasługuje.
                James odsunął się na krok, po to tylko by wziąć zamach, a potem z całej siły uderzył go pięścią w twarz. Nikt nic nie mówił, gdy wpatrywali się w Jessiego, który wypluł sporą strużkę krwi, patrząc na Pottera z wściekłością.
- Jeśli jeszcze raz zobaczę jak na nią patrzysz, zabiję cię. – powiedział James strasznym głosem, a potem już nie marnował czasu i podszedł do Dakoty, którą chwycił za rękę i pociągnął za sobą, ale nie ruszała się z miejsca.
- Zaraz… zaraz przyjdę! – powiedziała błagalnie, ale James ani drgnął, wpatrując się w nią stanowczo.
- James… - odezwała się cicho Jo. Podeszła do niego i wsunęła swoją rękę w jego dłoń, a potem pociągnęła go za sobą. Nie opierał się już.
                Nie patrząc już w ogóle na Jessiego ruszyli kolejnym korytarzem Ministerstwa Magii i szybko znaleźli się w nowym wirze walki.

                                                                  *

                Harry’emu udało się wyjechać do Artium, gdzie jego oddział został natychmiast zaatakowany przez liczne siły Hurrlingtona. Kilkuset żołnierzy walczyło na śmierć i życie ani na moment nie biorąc przerwy. Harry był wszędzie. Troił się i wyrastał spod ziemi, kładąc w pojedynkę całe grupy popleczników Ankdala. Ale w pewnym momencie zorientował się, że coś go rozprasza.
Po jego prawej stronie walczył wysoki wojownik, w szarej pelerynie. Nie widział jego twarzy, bo skrywała się pod głębokim kapturem. Z jakiegoś powodu jego ruchy przyciągały uwagę Harry’ego i dopiero po długiej chwili zorientował się czemu mu się przygląda. Zna ten styl… Sam mu go przekazał…
I już, gdy jego serce urosło i nadzieja odżyła, ruszył w stronę wojownika w szarej szacie, ale wtedy ktoś krzyknął, znikąd pojawiło się dwa razy więcej przeciwników i Harry musiał biec w inną stronę.

                                                         *

Jesse jeszcze raz splunął krwią i wytarł usta rękawem. Dakota po długim wahaniu odbiła się z miejsca i podeszła do niego.
- Daj spokój… - mruknął, gdy przystawiła różdżkę do jego twarzy. – Zasłużyłem.
- Żeby dostać ode mnie, nie od Jamesa – oznajmiła cicho. Jesse kiwnął głową.
- Wal – powiedział. – Przyłóż mi, zrób co chcesz! Tylko mi wybacz! – dodał szybko, chwytając ją za rękę. – Błagam cię, Scott, nie zostawiaj mnie.
Jak płonął jego wzrok i jak szczere były jego słowa, wiedzieli tylko oni. Dakota przez kilka sekund nie mogła się oderwać od jego oczu, w których było tyle żalu, że jej serce drgnęło. Ale chwila minęła, a ona wyrwała swoją dłoń i odsunęła się.
- Gdy skończy się ta bitwa nie patrz na mnie i nie mów do mnie nigdy więcej. Udawaj, że nie istnieję, tak jak ty nie istniejesz dla mnie. Nie wybaczę ci. Nigdy.
                A potem uniosła różdżkę, którą przytknęła do piersi, odwróciła wzrok i pobiegła, by rzucić się w wir walki.

                                                               *

                Harry runął na trzech zakapturzonych żołnierzy i położył ich w dwu ruchach różdżki, a potem odwrócił się i dołączył do oddziału, który przedzierał się przez Atrium. Było dobrze. Nie stracili dużo ludzi, a sami położyli sporą grupę Hurrlingtona. W Atrium było teraz o wiele spokojniej niż w Departamencie Tajemnic. Harry odsapnął na moment, a potem jego wzrok znowu padł na zakapturzonego wojownika. Walczył już z ostatnim przeciwnikiem i nie było wątpliwości kto wygra. Świsnęło po raz ostatni i ten wyprostował się, oddychając ciężko.
                Harry opuścił różdżkę. Wojownik stał do niego tyłem, biorąc teraz dech po długiej walce. Harry był już tuż za nim.
- Spóźniłeś się na rozpoczęcie walki, mój chłopcze – powiedział starając się, by głos nie drżał mu tak bardzo. Wojownik odwrócił się do niego bardzo powoli.
- Tak jak i ty. Co to za dowódca, co się spóźnia na bitwę? – zapytał, wciąż skrywając się pod głębokim kapturem. Ale to już nie było ważne. Harry westchnął ciężko i spłynęło na niego wspaniałe, oczyszczające uczucie ulgi.
- Wiedziałem, że nie dasz się zabić. Wiedziałem. 

Kaptur opadł i Cameron Carter zaśmiał się wesołym, zawadiackim głosem.

               

24 marca 2015

Rozdział L

Cześć! Bardzo dziękuję za te wszystkie życzenia i wspaniałe słowa pod urodzinową miniaturką! :)W zamian postanowiłam jak najszybciej wrzucić nowy rozdział – siedziałam pół nocy nad nim, ale jest.:)

Na mój rozkaz!


                Rose czuła, że coś jest nie w porządku. Spędzili we trójkę wspaniały czas, a tata bardzo się starał, by nie wracali już do przykrych wspomnień. Jadali u babci Molly, bo nie byli pewni które z nich gorzej gotuje, a wieczorami smażyli pianki w kominku. Ale brakowało im Hermiony i nawet Rose, która wiecznie przekonywała, że najbardziej lubi swoją matkę, gdy śpi w sąsiednim pokoju, czuła palące uczucie tęsknoty za rodzinną, normalną atmosferą.
- Rose? – ręka z piórem podskoczyła gwałtownie, gdy tata wyrwał ją z zadumy i zrobiła olbrzymiego kleksa w swoim liście.
- Tak?
Ron wyglądał na bardzo zdenerwowanego.
- Zejdź na dół, mama przyjechała.
- Ooo… - wyrwało się Rose. – Zaraz zejdę!
Ron wyszedł z jej pokoju, a Rose wróciła pospiesznie do swojego listu. „…dużo tu plam z atramentu, ale ty i tak dopiero od niedawna umiesz czytać, więc nie powinieneś się przejmować. Żartuję. Tęsknię, Rose.” – Zwinęła pergamin w rulonik i wstała od stołu, a potem z drżącym sercem zeszła na dół.
                W salonie był już Hugo, a Ron i Hermiona siedzieli na dwóch fotelach naprzeciw siebie. Rose wiedziała, że to źle wróży.
- Cześć, kochanie!
- Pani profesor… - burknęła Rose, podchodząc i dając się przytulić.
- Usiądź… - poleciła jej Hermiona.
Ona i Hugo wyprostowali się na kanapie i wpatrzyli w rodziców, ale ci nie kwapili się by zacząć rozmowę. Oboje wyglądali na potwornie spiętych i chyba przestraszonych.
- No, dajecie… - odezwał się Hugo – Walcie śmiało.
- Jak ty się wyrażasz! – warknęła Hermiona.
Hugo przewrócił oczami.
- Zaraz nam powiecie, że bierzecie rozwód, a ty się przejmujesz moim doborem słownictwa?
W salonie zapadła głucha cisza.
- Skąd…? – wyrwało się w końcu Ronowi. Hugo wypuścił głośno powietrze.
- Nie obraźcie się, jesteście super rodzicami… ale dość beznadziejną parą – oznajmił filozoficznie. – Ciągle się na siebie drzecie i dziwię się, że dopiero teraz na to wpadliście.
Ron i Hermiona wyglądali jakby zobaczyli odrodzonego Voldemorta.
- Ale… - jęknęła Hermiona. Rose pokiwała głową.
- Jeśli to jest wasza decyzja i będziecie szczęśliwsi osobno to my się dostosujemy.
Ron i Hermiona wymienili spojrzenia.
- I nie macie żadnych obiekcji? – zdumiała się mama. – Nie boicie się, że… eee… będziecie dziećmi z rozbitej rodziny?
Hugo parsknął śmiechem.
- Spróbuj być dzieckiem z rozbitej rodziny w familii Weasley’ów. Ja czasem chciałbym się poczuć odrobinę samotny!
Rose wybuchła śmiechem, a Hermiona natychmiast się oburzyła.
- Co ty wygadujesz! Ja i tata nie pozwolimy by to odbiło się na waszym życiu w większym stopniu! Teraz, gdy pracuję w Hogwarcie tata będzie mieszkał w domu, ale w wakacje…
- Mamo – przerwała jej ostro Rose, nim się zapowietrzyła. – On właśnie powiedział, że chciałby się poczuć jak sierota. Daj mu się nad sobą poużalać…
Hermiona przymknęła oczy z bezradności, a Ron zaśmiał się trochę histerycznie.
- Nie ukrywam, że spodziewaliśmy się innej reakcji…
Rose pokiwała głową.
- Hej, jasne, że to do bani, że się rozstajecie. Ale umówmy się, nigdy nie byliście parą sezonu...
Hermiona obnażyła groźnie zęby, a Ron wyglądał jakby walczył ze sobą, by nie dać jej szlabanu.
- Jesteście teraz szczęśliwsi? – zapytał nagle Hugo. Ron i Hermiona poczerwienieli, a potem zamilkli. Ale w końcu nie patrząc w ogóle na siebie kiwnęli powoli głowami.
- No i super! – oznajmił Hugo. – Teraz możecie zacząć kupować naszą miłość osobno!
I potajemnie przybił piątkę z Rose.
- Koniec. Rozmowy. – wycharczała wściekle Hermiona. Hugo zasalutował jej i podniósł się z kanapy.
- Zrobię ci herbaty – zaproponował Ron. Hermiona kiwnęła wdzięcznie głową.
Tata wyszedł a Rose siedziała na kanapie przyglądając się dość załamanej Hermionie.
- Hugo udaje – powiedziała w końcu. – Przejmuje się. Mi też jest przykro. Ale nie kłamaliśmy, gdy mówiliśmy, że chcemy waszego szczęścia.
Hermiona przyglądała się jej przez chwilę w milczeniu.
- Zmieniłaś się, Rose – powiedziała w końcu. – Nie wiem czy to zasługa Scorpiusa, ale bardzo ostatnio wydoroślałaś.
Rose skrzywiła się nieznacznie.
- Och, nie Malfoy nie ma na mnie żadnego pozytywnego wpływu – ogłosiła pewnie, a potem spoważniała. – Ale tyle się ostatnio dzieje. Wujek Harry wyjechał i nie wiadomo czy wszystko z nim w porządku… Moja przyjaciółka była porwana i torturowana przez psycholi, którzy chcą władzy nad światem. I nie wiadomo czy jutro nie obudzimy się na polu walki. To stawia nas w trochę innej perspektywie, nie? Uważam, że nie ma sensu męczyć się w czymś, czego się nie czuje. Więc podziwiam was za to, że podjęliście taką mądrą decyzję.
Hermiona patrzyła na nią z podziwem.
- Ale… - odezwała się znowu Rose. – Jedno mnie zastanawia. Czy ja i Scorpius byliśmy głównym powodem tej sytuacji?
Hermiona pokręciła głową.
- Oczywiście, że nie, Rose! Pokłóciliśmy się na wasz temat, ale to nie byłą przyczyną! Ja i tata… Wiesz, szkolne związki nie zawsze są tymi na całe życie. Często – dodała, patrząc na nią znacząco – Ale nie zawsze.
- Wiem – mruknęła Rose. – Ciągle mam nadzieję, że Scarlett zmądrzeje i znajdzie sobie kogoś porządniejszego od Alusia.
- CO?! – pojawił się Ron i prawie upuścił tackę z herbatą. – Scarlett chodzi z Albusem?!
Hermiona też wpatrzyła się w nią ciekawsko. Rose wzięła głęboki oddech, rozsiadła się wygodnie na kanapie i zaczęła opowiadać.

                                                                *
                               
                W Norze było tak głośno, jakby wojna miała swoją arenę właśnie tutaj. Wszędzie ktoś biegał, krzyczał, przewracał ozdoby babci Molly albo coś jadł. W tym całym harmiderze nikt nie zauważył, że w domu zjawiły się jeszcze dwie osoby. Jo i James wemknęli się cicho do środka i zdjęli kurtki. Zamierzali chyba przemknąć się do salonu, gdy ktoś zastąpił im drogę.
- Dzień dobry – Rose założyła ręce na piersi i wpatrzyła w nich jak rodzic, który przyłapuje dziecko na powrocie po godzinie policyjnej. – Gdzie byliście?
- U moich rodziców.
- U rodziców Jo.
Rose przyglądała im się podejrzliwie jeszcze przez chwilę, ale jako, że była tragicznym szpiegiem nie doszukała się w nich niczego dziwnego, więc tylko skinęła im konspiracyjnie i ruszyła przez korytarz.
- Al pisał, że w Hogwarcie spokojnie – oznajmiła im, zatrzymując się w kącie korytarza, gdzie było przynajmniej trochę ciszej. Jo i James stanęli koło niej. – Almond podobno siedzi ciągle w swoim pokoju.
- To świetnie.
- To fantastycznie.
Rose zmarszczyła brwi. No może byli jacyś odrobinę inni…
- Ale warto podsłuchać wujka Billa. Od rana mówi coś o tym, że w kraju panuje cisza przed burzą.
- Jasne!
- No to chodźmy!
Rose wróciła do salonu, gdzie usiadła koło ponurej Lucy i zaczęła wodzić wzrokiem za Jo i Jamesem. Niby wszystko było jak zwykle, myślała, gdy witali się z babcią Molly, ani na sekundę nie puszczając swoich rąk… Ale… Było w nich coś innego – stwierdziła, gdy Jo podbiegła do dziadka Artura, który aż pojaśniał na jej widok, a James ignorując połowę swojej rodziny ruszył za nią, jakby nie mógł postać przez chwilę samemu. Jo usiadła koło dziadka, który natychmiast zaczął coś opowiadać, a James dosiadł się do niej. Ale Rose była pewna, że nie słucha opowieści. Wpatrywał się w swoją dziewczynę z czymś takim, czego ona jeszcze nie widziała. Co się stało odkąd zgubili ich ze Scorpiusem w pociągu? - zastanawiała się, przyglądając jak Jo co chwila zerka na Jamesa z prawdziwym uwielbieniem.
- Nie chcę wiedzieć – mruknęła w końcu sama do siebie i odwróciła wzrok.

                                                               *

- …naprawdę sobie świetnie radzę!
Albus udawał, że nie słyszy. Bez słowa ciągnął Scarlett za rękę do Skrzydła Szpitalnego.
- Po raz setny ci mówię, że to tylko kontrola! – zawołał przez ramię, bo Scarlett tak się opierała, że była sporo za nim. – Vurtage cię zbada i po krzyku!
- Jesteś uparty jak Rose! – zawołała Scarlett. Albus posłał jej oburzone spojrzenie.
- Wiesz, że to była poważna obelga? – upewnił się. Scarlett odwróciła się obrażona.
Ale byli już przed szpitalem i Albus pchnął drzwi a potem wciągnął ją do środka.
- Świetnie! – pani Vurtage obrzuciła ich szybkim spojrzeniem a potem wyjęła różdżkę z fartucha.
- Jak stąd wyjdę to zamknę cię w dormitorium i będę cię torturować. – syknęła szybko Scarlett, bo pielęgniarka już zmierzała w jej stronę.
- Nie mogę się doczekać – oznajmił Albus i usiadł na krześle zakładając ręce za głową.

                Po pół godziny Scarlett, której pani Vurtage oznajmiła, że jest zupełnie zdrowa, wyszła ze Skrzydła z nosem wycelowanym w niebo.
- Hej, chciałem się tylko upewnić! – mówił niewzruszony Al, doganiając ją w połowie korytarza. Scarlett tylko wybełkotała coś wściekle pod nosem.
                W milczeniu wracali do Wieży Ravenclawu, choć po drodze Albus złapał ją jeszcze za rękę a ona tylko chwilę próbowała się wyrwać.
- No już… - mruknął, gdy otworzyli przejście i znaleźli się w zupełnie pustym Pokoju Wspólnym.
- Jesteś nadopiekuńczy – oznajmiła Scarlett.
- Yhym – nie bardzo był skupiony na tym co mówi, bo bardziej interesowały go jej usta.
Całując ją, prowadził w kierunku kanapy, a Scarlett nie bardzo się opierała. Ale, gdy już na nią opadli odsunęła się do niego na moment.
- Nie sprawdzaliśmy mapy przez godzinę! – zawołała z trwogą. Al westchnął i pogrzebał w kieszeni.
- Zawsze jakieś bzdury… - stuknął w pergamin i wypowiedział cicho formułę, a mapa zapełniła się kilkunastoma kropkami osób, które pozostały w czasie ferii w zamku.
- Nic się nie dzieje, możemy wrócić do…
- JEST! – ryknęła Scarlett tak głośno, że Al prawie podskoczył.
Spojrzał szybko na miejsce, w które się wpatrywała i otworzył usta z wrażenia. Genevive Almond była właśnie na błoniach.

                Było już ciemno, gdy pędzili przez dziedziniec w kierunku białego grobowca. Al trzymał się z przodu i cały czas pluł sobie w brodę, że nie zabronił Scarlett iść razem z nim.
- Zwolnij – usłyszał i posłuchał jej. Zatrzymali się i przyczaili za sękatą wierzbą.
- Może zaczekasz tu… i?
- I pójdziesz sam? – prychnęła Scarlett. – Zapomnij.
- Ale…
- Przymknij się, okej?
Byli już na tyle blisko, by mogli dostrzec skąpaną w mroku twarz Genevive Almond, która kryła się pod głębokim kapturem. Ślizgonka pochylała się nad białym grobem dyrektora Hogwartu, szepcząc najpewniej jakieś zaklęcie, bo różdżka w jej ręku wibrowała szybko.
                Albus sięgnął do kieszeni i spojrzał wymownie na Scarlett, by też wyjęła różdżkę. Powoli zbliżali się w kierunku grobowca.
- DRĘTWOTA! – Zaklęcie śmignęło tak prędko, że Albus dopiero w ostatniej chwili zdążył się odchylić, by nim nie dostać. Pociągnął Scarlett za sobą, w biegu strzelając zaklęciem, ale też chybiło.
- Potter i Archibald… - zadrwiła Genevive prostując się. – Szukacie przygód?
- A ty? – prychnął Al, stając tak, by móc zasłonić Scarlett i jednocześnie przysuwając się do przodu, by móc spojrzeć na grobowiec.
- Zjeżdżajcie stąd, póki wam życie miłe.
- To dość przesadzona groźba jak na kogoś, kto niezbyt dobrze posługuje się różdżką, prawda? – zapytała niefrasobliwie Scarlett. Almond warknęła głucho i momentalnie w nią wycelowała.
- Chcesz się przekonać, wywłoko?
Scarlett sapnęła z oburzenia, Al pociągnął ją w dół, gdy Genevive znowu strzeliła oszołamiaczem. Przeczołgali się wzdłuż marmuru i Albus wystawił czubek różdżki by móc wymierzyć, ale w tym momencie znikąd pojawił się gęsty, pomarańczowy dym, który sprawił, że oboje zaczęli kaszleć. Scarlett podciągnęła się jeszcze trochę i zakrywając usta rękawem strzeliła, ale znowu chybiła.
- Nie widzę jej! – zawołała do Ala, który leżał na trawie tuż obok i próbował się podnieść, by dostać do grobu.
- Jest otwarty! – ryknął. – I pusty!
Dym był tak gęsty, że gryzł ich w oczy, ale nagle Scarlett zmrużyła je tak, że prawie nie było widać jej źrenic i obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni a potem strzeliła w tym kierunku oszałamiaczem. Coś ciężkiego upadło na ziemię, i w tym samym momencie dym zaczął się znikać.
- Trafiłaś! – zawołał uradowany Al i puścił się biegiem w kierunku nieprzytomnej Almond. Leżała na wznak, a jej różdżka wypadła jej z ręki. Ale nie to najbardziej interesowało Albusa. W połach jej szaty leżał cienki, czarny patyczek, bardzo stary, a jednocześnie piękny. Al jeszcze nigdy nie widział takiej różdżki.
- To ta? – szepnęła Scarlett dobiegając do niego. – To Berło Śmierci?
Al nie wiedział co jej odpowiedzieć. Pochylił się nad Almond i drżącymi dłońmi wyjął Czarną Różdżkę z jej szaty, a potem schował pieczołowicie do kieszeni. Dokładnie na sekundę nim rozległ się głośny krzyk.
- POTTER! ARCHIBALD!
Na trzy cztery odwrócili się w kierunku dyrektor McGonagall.

- Szliście przez błonia i zobaczyliście Genevive Almond przy grobie profesora Dumbledore’a?
Profesor McGonagall wpatrywała się w nich, jakby wiedziała ile mają na sumieniu. Al kiwnął niewzruszenie głową.
- Majstrowała coś przy nim. Zdziwiliśmy się i podeszliśmy, wtedy nas zaatakowała.
- Ale to ona leży teraz w Skrzydle Szpitalnym w nienajlepszym stanie – powiedziała dyrektorka przenosząc spojrzenie na Scarlett.
- Broniłam się – powiedziała szybko. – A, że Gen nigdy nie była najlepsza w czarach, to trochę oberwała…
Profesor McGonagall wciąż wpatrywała się w nich jak sęp.
- Potter – zwróciła się znowu do Ala. – Czy twój ojciec kiedykolwiek rozmawiał z tobą na temat plotek Rity Skeeter? Na temat… eee… ewentualnych pamiątek po profesorze Dumbledore'u, które mogły być w jego grobowcu.
Al przelotnie dotknął wybrzuszenia w swojej szacie.
- Chodzi pani o Berło Śmierci?
Minerva McGonagall przestała mrugać i bardzo powoli kiwnęła głową.
- Nie. Tata nigdy nic nie mówił na ten temat.
Był pewny, że mu nie wierzy, bo paciorkowate oczy dyrektorki wyglądały teraz jak sztylety wycelowane prosto w niego.
- Genevive Almond otworzyła dzisiaj grób profesora Dumbledore’a. Zapewne przez te pogłoski. Muszę wiedzieć, czy nie widzieliście czy wasza koleżanka cokolwiek znalazła.
Scarlett przełknęła głośno ślinę i spojrzała na Ala.
- Nie.
McGonagall ani drgnęła.
- Jesteś pewny, Potter?
- Tak.
Długa cisza, która zapadła zdawała się być cięższa od dymu, który jeszcze przed chwilą ich spowijał.
- Weźcie sobie ciasteczka. – McGonagall przysunęła im pod nos misę z piernikowymi traszkami, a potem wyjęła jakiś pergamin i zaczęła coś skrobać, dając im do zrozumienia, że mogą odejść.

- Czemu jej nie powiedziałeś? – zapytała Scarlett, gdy byli już daleko od gabinetu dyrektorki i z lekkim zdumieniem przegryzali piernikowe traszki.
- Bo by ją skonfiskowała – odparł po prostu Al. – A czuję, że… że ta różdżka niedługo się przyda.
Scarlett spojrzała na niego z ukosa.
- A nie czujesz, że masz do niej średnie prawo? – mruknęła.
Albus zastanawiał się chwilę.
- McGonagall użyła sformułowania „pamiątka po Dumbledorze”. Cóż, jako jego imiennik chyba mogę przechować jakąś jego rzecz…
Dla Scarlett było to absolutnie absurdalne wytłumaczenie, ale nie zdążyła nic już powiedzieć, bo ze ściany w korytarzu, którym szli wyłonił się nagle Irytek i prawie podskoczyli na jego widok.
- AFEEEEERA!!! – ryczał poltergeist, wywracając koziołki w powietrzu. Al i Scarlett wymienili spojrzenia.
- O czym on mówi?!
- Uciekinierka! Morderczyni!
- HEJ! – wrzasnął Al, doganiając duszka. – O kim ty mówisz?!
Irytek westchnął teatralnie.
- NAPADNIĘTO PIELĘGNIARKĘ, POTTERKU! – zawołał ledwo ukrywając szeroki uśmiech. – Pacjentka raniła ją i uciekła! Ot, co!
A potem znowu wywinął koziołka i wsiąkł w kolejną ścianę. Al i Scarlett nie ruszali się z miejsca, wpatrując w siebie z przerażeniem.
- Sprawdź mapę! – zawołała szybko Scarlett i Albus natychmiast wyjął zmięty pergamin.
Ale choć oglądali go długo i uważnie, nie znaleźli tego czego szukali. Genevive Almond nie było już w zamku.

                                                                     *

                Jesse włóczył się po korytarzach bez celu, wynudzony do reszty. Początkowo cieszył się, gdy jego rodzice postanowili odwiedzić jego brata w Brazylii, przynajmniej nie musiał wracać do domu, by tłumaczyć się z tragicznych ocen… Ale nie było Jo, nikogo z drużyny Quidditcha ani Scott.
                Scott. Scott. Nie wierzył sam sobie co się porobiło z jego życiem. Chodził z prefekt naczelną. Jakby mu ktoś powiedział o tym parę miesięcy temu, zaprowadziłby go do Skrzydła Szpitalnego. A teraz proszę! Wraca z sowiarni, skąd właśnie wysłał jej list.
                Ale miał dziwne wrażenie, że gdy o tym myślał robiło mu się duszno. Poluzował krawat, a w końcu go ściągnął, bo wydawało mu się, że brakuje mu tlenu. Miał dziewczynę.
                Minął wejście do Wieży Gryffindoru, gdzie w czasie ferii było nudniej niż na Historii Magii. Oczywiście, że Scott była niesamowita. Lubił ją. Bardzo ją lubił. Ale kiedy właściwie zostali parą na wyłączność? I czy on się na to pisał?
                Zszedł schodami w stronę dziedzińca, uznając, że zaraz udusi się z gorąca, które go nagle oblało. Napisała mu, że ma „być grzeczny”. Co ona przez to rozumie? Już nic mu nie wolno? Nigdy nie umiał być grzeczny!
                Trzymał już rękę na klamce drzwi wejściowych, gdy ktoś go zawołał.
- Atwood! – obrócił się z trudem ukrywając szeroki uśmiech.
- Sally… Wieki cię nie widziałem!
Piękna Puchonka z wyjątkowo bujnym biustem patrzyła na niego zalotnie.
- Pewnie o mnie zapomniałeś… - mruknęła niby-smutno.
- Ja?! – oburzył się Jesse. – Nigdy… - i zaciął się. Ma dziewczynę. Ma to straszne brzemię, które narzuca na ciebie milion krępujących zobowiązań. Jak smycz.
- Tak? – zaśmiała się Sally, podchodząc bliżej.
- Eee… byłem zajęty.
- A teraz też jesteś? – zapytała bardzo niedwuznacznie. – Wszystkie moje przyjaciółki wyjechały na ferie. Może zjesz ze mną budyń w moim dormitorium?
Krew odpłynęła mu z głowy, gdy przypomniał sobie, jak ostatnio jadł z nią budyń. A raczej z niej.
- Eee… - coś paliło go w mózgu.
                Ma dziewczynę. I jest świetna. Scott jest świetna.
                Ale przecież nie jest jej niewolnikiem. Może rozmawiać z innymi dziewczynami.
- Prowadź… - powiedział, czując suchość w gardle.

                                                               *

                Louis wściekle otwierał każdy przedział, który mijał. Przysięgał sobie, że gdy w końcu znajdzie Leander zamknie ją w betonowej klatce. Bez różdżki.
                Tyle, że nigdzie jej nie było. Minęło dwa tygodnie odkąd przyszła do niego, i powiedziała to wszystko co brzmiało jak pożegnanie. A teraz był pewien, że nie ma jej w pociągu do Hogwartu. Z jakiegoś powodu nie łudził się, że znajdzie ją w samym zamku.

                Sekunda wydawała mu się dniem. Minuta miesiącem. Wieczór dłużył się jak wieczność, i był pewien, że nie wytrzyma bez Leah ani jednego dnia dłużej. Cokolwiek się działo, kimkolwiek była, nie miało to znaczenia.
- Lou? – podniósł głowę na Grace i zdumiał się jej widokiem.
- Cześć. Potrzebujesz czegoś? – zapytał, starając się nie zabrzmieć jak ktoś pozbawiony sensu w życiu.
- Siedzisz tak od czterdziestu minut – powiedziała Grace. – Wszystko w porządku?
Kiwnął szybko głową.
- Tak. Dzięki za troskę.
Grace przewróciła oczami.
- Jak mam się nie martwić, jeśli wdepnąłeś w takie gówno? – zadrwiła. Louis przyjrzał jej się i zobaczył potężny chłód w jej oczach. – Co takiego odwaliła Leander?
Louis nie odpowiedział od razu. Najpierw musiał zważyć w sobie czy bardziej nie znosi obecnie Leah czy tego, że ktoś ją obraża.
- Grace, nie sądzę, by…
Krukonka zaśmiała się z drwiną.
- A może w końcu wpadłeś na to, co było od początku oczywiste? Zrozumiałeś kogo popiera twoja dziewczyna?
Louis zamarł.
- O czym ty…?
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Nie wiesz kogo popierają twoi teściowie? – zapytała z ironią. – Leanderowie czyszczą buty Hurrligtona! Dla Weasley’a, kogoś z taką rodzinną tradycją to musiał być szok, prawda? Chociaż… - dodała z udawaną troską – Wydajesz się zaskoczony. Najdroższa Leah nie powiedziała ci, że dla niego szpieguje?
Louis nie wiedział kiedy zerwał się z kanapy i niezbyt delikatnie chwycił ją za rękę.
- O czym ty bredzisz?! – warknął, wbijając w nią palący wzrok. Grace znowu się zaśmiała.
- Twój kuzyn i jego znajomi rozmawiali o tym w pociągu po powrocie z zimowych ferii – oświadczyła mściwie. – Mówili, że w Hogwarcie jest szpieg Hurrlingtona. Wszyscy wiedzą, że sir Steven szuka z jakiegoś powodu niejakiej Mary Hervell, a ona jest tu, w naszej szkole! I Leander ją dopadła. Wiem, bo widziałam nie raz jak czaiła się pod Smoczym Gobelinem, a potem szła na spotkanie do Zakazanego Lasu albo Hogsmeade. Leah Leander jest szpiegiem!
Louis puścił nadgarstek Grace i odsunął się, ciężko dysząc. Przecież to czuł, wiedział, sam wykrzyczał to w twarz Leah. Ale teraz… Tyle obrazów miał przed oczami i tylko jedna, gorączkowa myśl tłukła się po jego biednej głowie.
- To nieprawda – wycharczał ciężko. – Leah nie jest po złej stronie!
Grace zaśmiała się okrutnie po raz ostatni, a potem rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i odeszła. Louis opadł na fotel, czując, że kłuje go mięsień w klatce piersiowej. Po raz pierwszy od dawna poczuł się zupełnie bezradny.

                                                               *

- Nie uważasz, że to dziwne, że zmienili termin rozstrzygnięcia konkursu?! – krzyczała Rose, wywracając zawartość swojego kufra do góry nogami, choć pięć minut wcześniej oznajmiła, że jest spakowany. Scorpius wzruszył ramionami, rozwalony na jej łóżku.
- Uważam. Ale napisali, że wobec groźnej sytuacji międzynarodowej, postanowili przyspieszyć konkurs, żeby w ogóle doszedł do skutku.
Rose westchnęła ciężko.
- Miałam plany na jutro.
- Jakie? – zaciekawił się Malfoy.
Rose zaczęła składać swoje szaty wyjściowe.
- Miałam zamiar całować się z tobą w twoim dormitorium.
Scorpius podniósł głowę.
- Możemy to przenieść na dzisiaj! – oznajmił, podnosząc się i kierując w jej stronę. Red niewzruszenie pakowała się dalej.
- Dzisiaj całuję się z kim innym… AAA! – pisnęła, gdy chwycił ją od tyłu i podniósł do góry.
- Niezbyt śmieszne! – zawołał, obracając ją w swoją stronę.
- Muszę się spakować! – protestowała ze śmiechem. Scorpius nie zwracał na nią uwagi.
- Mam lepszy pomysł…

                                                               *

- Żadnych wieści? – upewniała się Jo.
- Wyobraź sobie, że nie mamy zbyt wielu wspólnych znajomych z Hurrlingtonem – odpowiedział jej Scorpius. Jo pokazała mu język.
- Nie wiemy czy Almond do niego uciekła – mruknęła Rose. Reszta wpatrzyła się w nią z niedowierzaniem.
- No tak, pewnie pojechała na wycieczkę, pięć minut po tym jak obrobiła czyjś grób! – zadrwił Albus.
- Panuj nad swoim facetem – poleciła Scarlett. Ta nie zwracała na nią uwagi.
- Gdziekolwiek jest Genevive, najważniejsze, że nie ma ze sobą Berła Śmierci.
- Dobrze je schowałeś? – zapytał James Albusa. Ten tylko przewrócił oczami.
- W twoich książkach. Nikt tam nie zagląda!
Jo zaśmiała się wesoło, ale szybko się zamknęła, gdy zobaczyła wzrok Jamesa.
- Ciekawe czemu Cambell wyjechała na ferie, gdy Almond miała wtedy dokończyć swój plan – zastanawiała się Rose.
- Tak, to jest dobre pytanie – powiedział Scorpius, zsuwając się z ławki i łapiąc ją za rękę. – Pomyślimy o tym w powozie!
- Lecicie powozem? – ucieszyła się Scarlett. – Ale wam zazdroszczę! Gdyby nie ten cholerny wypadek, ja poleciałabym na ten konkurs!
Albus pokręcił głową.
- Bzdura. Nie puściłbym cię z Malfoy’em. Zdeprawował już wystarczająco Rose.
Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko Jo i James wymienili nagle tajemnicze, ciepłe spojrzenia tylko między sobą.
- A więc powodzenia! – Scarlett zeskoczyła z ławki i podbiegła, by ucałować Red.
- Przyda się… - mruknął Scorpius, gdy Jo podeszła do niego i krótko go uściskała – Leci z nami minister.
- Co?! – zdumieli się Al i Jo. Malfoy pokiwał głową.
- To konkurs międzynarodowy i podobno wielki prestiż.
- Strasznie wielki, skoro to pierwsza edycja tego konkursu… - powiedziała z zamyśleniem Jo. Rose wzruszyła ramionami.
- Tak czy inaczej, przywieziemy złoto!
A potem pomachali im i wypadli z klasy.

                Nie minęło dwie godziny, gdy powóz ciągnięty przez stado testrali z Rose, Scorpiusem, Hermioną, Draco, profesor McGonagall i Ministrem Magii wzbił się w powietrze, gdy Jo i James zatrzymali się w połowie korytarza, truchlejąc po tym co usłyszeli:
- Jesteś pewien? – pytał ostro Neville.
- Pięć minut temu dostałem wiadomość od swojego pułkownika – mówił Ian Warren, zza wnęki w korytarzu. – Hurrlington przypuścił atak na Londyn. Pod ministerstwem jest cała jego armia.
Jo chwyciła Jamesa za rękę.

                                                               *

- I co zamierzacie tam robić?! – krzyczała Scarlett. Ona, Albus, James i Jo stali przed ukrytym przejściem do Miodowego Królestwa. Wszyscy mieli na sobie mugolskie ubrania, a Jo upięte wysoko włosy, jakby nie chciała by jej przeszkadzały.
- Walczyć – odparła jej po prostu. Scarlett prychnęła.
- Carter, masz szesnaście lat! Uważasz, że potrafisz…?
- Tak – ucięła chłodno Jo – Uważam, że potrafię być tam gdzie trzeba, gdy dzieją się najważniejsze wydarzenia mojego życia! Nie będę siedzieć w zamku, gdy tam dochodzi do obalenia władzy. Dobrej władzy!
Scarlett odwróciła się do Albusa, jakby nie widziała sensu w rozmowie z Jo.
- A jeśli coś wam się stanie?
- Zwariowałaś? – powiedział ciepło Al, przyciągając ją do siebie i całując w czoło. – Jestem Potterem, my sporo obrywamy ale zawsze potrafimy się wylizać.
Scarlett nie wyglądała na rozbawioną, więc włączył się James.
- Zaplanowali to. Wiedzieli, że Kingsley opuszcza kraj. Nie ma w nim naszego ojca i Hurrlington skorzystał z niesamowitej okazji. Założę się, że zdążyli już zająć ministerstwo. Każda para rąk jest tam potrzebna.
- Jadę z wami – Scarlett zmieniła front. Albus spojrzał na nią ostro.
- Wybij to sobie z głowy. Z całym szacunkiem, Scar ale ty nie masz pojęcia o walce. Nawet nie zdawałaś SUMa z Obrony!
- I co z tego?!
- To z tego, że zginiesz, Archibald! – odezwał się ktoś za ich plecami i prawie podskoczyli. W korytarzu pojawili się Jesse i Dakota. On wyglądał trochę nieswojo, a Dakota zdawała się walczyć sama ze sobą, ale pewnie trzymali w rękach różdżki.
- Dostałeś moją wiadomość? – ucieszyła się Jo.
- Idziemy z wami – oznajmiła Dakota. James patrzył na nią, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
- Ale wiesz, że uciekasz ze szkoły?
Dakota nie zwracała na niego uwagi.
- Jeśli padnie Ministerstwo Magii władzę w tym kraju przejmie szaleniec, którego życiową ambicją jest wymordowanie jak największej liczby mugoli legalną drogą. Wolę zginąć niż mu na to pozwolić.
James patrzył na nią z szerokim uśmiechem, ale to i tak nic w porównaniu z tym co miał w oczach Jesse. Choć zdaniem Jo, którego wolała nie wygłaszać na głos, było to coś bardziej z pogranicza poczucia winy…
- A więc w drogę! – nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nie był to głos nikogo, kto wybierał się na tę bitwę.
- Scarlett… – jęknął Al.
- Jadę z wami. Macie rację! – dodała głośno, gdy pięć par oczu wbiło w nią wściekłe spojrzenia. – Może nie jestem mistrzem w walce, ale chyba lepiej zginąć niż pozwolić by działo się to wszystko czego chce Hurrlington!
Albus ewidentnie zamierzał się kłócić, ale Jo położyła mu rękę na ramieniu.
- Idzie z nami – powiedziała twardo, przyglądając się Archibald. – Poza tym, jeśli Ministerstwo padnie Hogwart będzie jego następnym celem. Będzie tu tak samo niebezpiecznie.
- Musimy ściągnąć pomoc – dodał James. – W tym zamku są zbyt małe oddziały. Teleportujemy się do Londynu i rozeznamy w sytuacji.
- W drogę! – zgodził Albus.

                                               *

Ciężkie, fioletowe chmury wisiały nad miastem, gdy dwadzieścia tysięcy żołnierzy stanęło pod gmachem Ministerstwa Magii. Byli wyprostowani i dumni, ale gdybyś był wytrawnym obserwatorem, dostrzegłbyś, że na ich twarze padał cień.
- Jesteśmy gotowi? – starszy porucznik odwrócił się tyłem do kolumny żołnierzy, gdy jego kolega stanął u jego boku, z pytającym spojrzeniem.
- Nie żeby wygrać… – powiedział cicho.
- Mamy przewagę, okrążyliśmy ich!
Starszy porucznik uśmiechnął się tak, jak uśmiechają się do młodszych ci, którzy widzieli w życiu więcej.
- Ta bitwa nie ma wodza. Minister nie zdąży wrócić. Harry Potter zniknął miesiące temu. To wojsko nie ma w sobie ducha.
Młodszy porucznik patrzył na niego, jakby niewiele rozumiał.
- Ale… co pan mówi! Pan jest ich dowódcą!
- Nie dowódcy wygrywają bitwy, a duch walki.
Młodszy nie dawał za wygraną.
- Pójdą za panem, czekają na rozkazy!
- I będą walczyć – powiedział pewnie porucznik. – Ale przeklęta niech będzie godzina, w której Harry Potter opuścił ten kraj. Dla niego poszliby w ogień.
- Gdzie jest młody Hastings? – zapytał jeszcze młodszy. – Widziałem, jak porywa tłumy. Szatan nie człowiek!
Porucznik przymknął na chwilę oczy.
- Zaoferował się, by bronić granic.
Młodszemu oczy wyłaziły z orbit.
- JEDNYM oddziałem?!
- Więcej nie ma. To samobójcza misja, ale jeśli Hurrlington ściągnie Skandynawię, Ryan zdąży nas przynajmniej uprzedzić, niczym zamkną nas w dwóch ogniach.
Młodszy porucznik nic już nie mówił, tylko patrzył na armię, która choć stała wyprostowana i dumna, nie miała woli walki wypisanej na twarzy.

- Zaraz będzie lało – zauważył Albus.
- Tak, świetnie – mruknęła nieprzytomnie Jo.
- Podejdźmy tam! – syknął James, wskazując na przód kolumny, gdzie stali dowódcy. – Może się czegoś dowiemy!
Reszta skinęła głowami i wężykiem ruszyli z miejsca, uważając, by nikt nie zaglądał im pod kaptury.
-…jakieś pomysły jak wejść do zamkniętego na cztery spusty, podziemnego budynku? – pytał młodszy porucznik, który wydawał się dość zaniepokojony. James i reszta zatrzymali się w niedalekiej odległości od nich, gdy jego starszy kolega mówił:
- Musimy przypuścić szturm. Nie znam planów Kingsley’a co do ataku na jego własny gmach, więc będziemy musieli improwizować.
Jo i Al wymienili zdumione spojrzenia.
- Sto procent powodzenia… - mruknął Jesse.
Ale w tym momencie przez tłum pod Ministerstwem przeszedł szmer i wszystkie głowy zwróciły się w jedną stronę. W kierunku porucznika szedł posunięty w latach jegomość, chudy i wysoki, a w ręku kręcił cytrynowo zielony melonik.
                Dotarł do dowódców i kiwnął głową.
- Poruczniku Reajack, poruczniku Tally – przywitał się Korneliusz Knot. – Wydaje mi się, że potrzebują panowie małej pomocy.
Były Minister Magii patrzył na miejsce, w którym ukryta była jego stara siedziba z serdecznym rozrzewnieniem.
- Może pan taką zaoferować? – zapytał rzeczowo Reajack. Knot kiwnął głową.
- Wiem, że nie ma Kingsleya, ale gdzie jest pan Potter? – zapytał rozglądając się wokół, jakby był przekonany, że Harry skrywa się w którymś krzaku.
- Porucznik Reajack dowodzi w tej bitwie – odezwał się Tally. Knot wyglądał, jakby nie rozumiał, ale wiedział, że nie ma czasu na pytania.
- Znam wejście, o którym wie tylko Minister Magii. Może pan przygotować swoich żołnierzy…
                Jo, James i reszta szybko poprawili kaptury, gdy porucznik Reajack odwrócił się w kierunku swoich oddziałów.
- Przygotować się! – huknął, a wszyscy stanęli na baczność z różdżkami w pogotowiu. Ale to by było na tyle ich musztry.
                Wiele głów obracało się za siebie, jakby wypatrując wsparcia. Szeptano o tym, co mogą zastać w środku i były to głosy strachu. Jo zaczęła nawet zastanawiać się, czy ci wszyscy czarodzieje faktycznie pójdą za Reajackiem. W końcu to nie była armia szkolonych od lat żołnierzy, a ochotników, zrekrutowanych w ciągu roku…
                I gdy na wszystkich padł długi cień strachu, a wątpliwości mnożyły się jak zaraza, zduszony okrzyk wyrwał się z czyjegoś gardła i wszyscy spoglądali za siebie, by odkryć źródło nowej konsternacji.
               
                Człowiek w czarnej pelerynie podróżnej przecinał tłum tak szybko, że wiele osób nie zdołało go w ogóle zauważyć. Kaptur opadał mu na twarz, tak, że jej nie widzieli, ale co poniektórzy mieli wrażenie, że dostrzegają bliznę w kształcie błyskawicy.
                Człowiek był już na przodzie, i prawie potrącił Albusa, kierując się szybko na czoło kolumny. Dotarł do poruczników, a jego kaptur opadł. Reajack odetchnął głęboko, a Korneliusz Knot złapał się za serce.
- Zajęli budynek – powiedział od razu starszy porucznik. – Pan Minister wie jak dostać się tajnym wejściem.
                Harry skinął głową, a potem odwrócił się w stronę wojska. James i Albus wymienili zażenowane uśmiechy, gdy dwadzieścia tysięcy żołnierzy stanęło na baczność, bez jakiegokolwiek rozkazu i wpatrzyło ufnie w Pottera.
- Na mój rozkaz! – krzyknął tylko, a potem odwrócił się w stronę ukrytego gmachu Ministerstwa Magii.