Ginger Golden Girls

29 grudnia 2014

Rozdział XXXIX

Kiedy się poddasz, Scott?



                 O niczym innym nie mówiono. Dołączenie Niemiec do Ankdala brzmiało jak zapowiedź sromotnej klęski. Przeciw paktowi pozostały już tylko trzy kraje, ale niewiele pokładano w nich nadziei. Włochy były otoczone ze wszystkich stron, Hiszpania była zbyt słaba, a Wielką Brytanię trawiła wojna domowa. Oczy całego świata zwróciły się na wschód Europy i z trwogą oczekiwano ostatnich decyzji tej wojny.
                Również w Hogwarcie dobry nastrój wyparował prędzej niż się pojawił. Nawet nauczycielom ciężko było skupić się na lekcjach, gdy z całego świata docierały coraz gorsze wieści. Było już tylko dwoje profesorów, którzy nie odpuszczali nikomu.

- Co wy na to?

Scorpius i Scarlett mierzyli się wzrokiem.
- …i mielibyśmy co stworzyć? – zapytała trochę nieprzytomnie Scarlett, nie spuszczając wzroku z Malfoya.
- Syntezę, czyli połącznie… - zapaliła się natychmiast Hermiona.
- Trzeba przetransmutować eliksir – przekrzyczał ją Draco. Ku zdumieniu Scarlett i Scora profesorowie zaczęli mordować się wzrokiem.
- A czym to się różni, panie Przemądrzały? – prychnęła Hermiona. Dracon ją zignorował.
- Musicie wykazać się wyjątkową dyscypliną i skupieniem, a także… - mówiąc to patrzył wyłącznie na Scarlett, więc Hermiona chrząknęła głośno.
- …a także odpowiedzialnością, pilnością… - dodała głośno, wpatrując się znacząco w Scorpiusa.
- To to samo, Granger – przerwał jej Draco.
- Jesteśmy wam w ogóle potrzebni? – zapytał głośno Scorpius. Ci dwoje za bardzo mu kogoś przypominali.
- Na ten moment to chyba wszystko – powiedziała zmieszana Hermiona. Draco przyjrzał się swoim dłoniom.
- Zgłosimy wasze kandydatury, a w przyszłym tygodniu zaprojektujemy syntezę… - dodała jeszcze Hermiona, gdy Scorpius i Scarlett byli już pod drzwiami.
- Okej.
- Do widzenia!
Wypadli z klasy, prawie taranując się w drzwiach.
- A więc, cześć! – bąknęła Scarlett i wypaliła w kierunku Wieży Ravenclawu. Scorpius ruszył za nią.
- Czekaj, Archibald! Idę do Weasley…
Scarlett zwolniła i obróciła się przez ramię, z miną wyrażającą kompletne rozbicie.
- Do Rose?!
Scorpius wzruszył ramionami.
- Mamy wspólnego psa.
- Aha.
Ruszyli razem korytarzem. Scarlett nie miała bladego pojęcia co mówić, a Scor zaczął gwizdać, żeby zagłuszyć ciszę. Kiedy zatrzymali się przed kołatką Ravenclawu oboje odetchnęli z ulgą.
- Zawołałam Red – bąknęła Scarlett i odpowiedziała na pytanie kołatki, w połowie jego zadawania, po czym dosłownie wpadła do salonu.
Scorpius oparł się o ścianę i wpatrzył w wejście. Coś z jego wnętrzności podjechało mu do gardła, ale za wszelką cenę starał się to zignorować. Ale, kiedy Rose stanęła w drzwiach, jego serce po prostu oszalało.
- Weasley – powiedział najbardziej chłodnym tonem, na jaki było go stać.
- Malfoy – odparła, w ogóle na niego nie patrząc i skupiając się na Franku.
Zrobiła parę kroków i podała mu smycz. Scorpius bardzo się starał, by jej nie dotknąć, ale było to niemożliwe. Kiedy ich dłonie zetknęły się ze sobą, Rose wydała z siebie wysoki dźwięk, a Scorpius zapomniał o wszystkim i przyciągnął ją do siebie. Ani w głowie było jej się odsuwać.              
                Scor trzymał ją w pasie, a Rose bezwiednie położyła mu dłoń na piersi. Frank, jakby rozumiał powagę sytuacji, ani drgnął między nimi.
- Ja… - zaczęła Red. Tyle miała mu do powiedzenia. O niczym teraz nie marzyła, jak o naprawieniu wszystkiego! Ale to wciąż była Rose, która nie potrafiła przepraszać.
- Tak? – zapytał Malfoy, zachrypniętym głosem.                
- Myślę, że… że… Ja…
- Tak, Rose?
Jej oczy świeciły tak, że korytarz wydawał się jaśniejszy.
- My… Może powinniśmy się… przyjaźnić.
Scorpius wypuścił głośno powietrze.
- Ach, tak? – zapytał z sarkazmem, odsuwając się od niej. Red wzruszyła ramionami.
- To chyba dobra opcja.
- Idealna – stwierdził sucho, a potem pociągnął za smycz Franka, odwrócił się i odszedł. Rose chwyciła się za serce.

                                                                         *

                     Życie Neville’a znacznie zmieniło się od kiedy zaczął pracować z Norah Johnson. Okazało się, że wiele jego lęków było bezpodstawnych i coraz częściej udawało mu się w jej obecności powiedzieć więcej niż dwa zdania jednym ciągiem. Sama Norah była miła i ciekawa, choć ciągle wydawała się znudzona ich pracą.
                     Neville nagle zdał sobie sprawę z tego, że ma strasznie staromodną fryzurę i odkrył zastosowanie dla eleganckich koszul, które dostawał przez lata na urodziny. Z jakiegoś powodu Hermiona za każdym razem, gdy widywała ich razem, wpadała w nieopisany zachwyt. W przeciwieństwie do Dracona, który nie omieszkiwał wtedy przekonywać ich, że nie mają największych szans w konkursie, w którym on bierze udział.
- Palant – burknęła Norah, kiedy minęli go na korytarzu. Neville zachichotał – Swan i Dawson są już w dość zaawansowanej fazie – ciągnęła – Trzeba ich tylko naprowadzić na to, co wymyśliliśmy wczoraj i mamy wygraną w kieszeni!
Neville pokiwał głową.
- Zgadzam się – powiedział, czując, że na policzki wstępują mu czerwone plamy. Tego jednego jeszcze nie opanował – potwornego czerwienienia się, gdy na niego patrzyła.
Byli już przed jej gabinetem i Norah odwróciła się do niego, posyłając mu uprzejmy uśmiech. Neville znowu się zmieszał.
- Dobranoc! – Norah pomachała mu i zniknęła w drzwiach.
Po pięciu minutach zdał sobie sprawę z tego, że stanie tam nie ma sensu, ocknął się i też odszedł.

                                                                       *

                     Albus świetnie się bawił. Całe życie krytykował styl życia Jamesa, a ostatnio zachodził w głowę, czemu go po prostu nie naśladował. Co prawda większość dziewczyn zaczynała go już porządnie irytować, ale poznał też kilka całkiem miłych koleżanek, z którymi lubił spędzać czas. Choć dobrze wiedział, że wymieniłby je wszystkie na swoją najlepszą przyjaciółkę, z którą teraz mógł porozmawiać tylko, gdy udało mu się ją złapać w pędzie przecinającą Pokój Wspólny.
- SCARLETT! – ryknął po raz trzeci, gdy biegła do dormitorium.
- Al! – pomachała mu, uśmiechając się uprzejmie i odwróciła znowu, żeby zwiać. Ale Albus był szybszy.
- Idziemy pogadać… - mówił, ciągnąc ją za łokieć. Scarlett zmarszczyła brwi.
- Coś się stało?
- Nie wiem – powiedział wściekle – W ogóle nie wiem co się u ciebie dzieje!
I niezbyt delikatnie posadził ją na kanapie koło siebie. Scarlett uśmiechnęła się przepraszająco.
- Wiem – powiedziała, zwieszając głowę – Nie mam ostatnio za wiele czasu… A teraz w dodatku biorę udział w konkursie! Z Malfoyem!
Al parsknął śmiechem i bezwiednie położył rękę na oparciu sofy, za jej głową. Scarlett drgnęła i szybko spuściła wzrok. Albus niczego nie zauważył.
- Pogadaj z Rose, ona sobie z nim jakoś radzi…
Nagle urwał, bo na sofę koło nich opadła Gabriela, dziewczyna, z którą był ostatnio na kilku spacerach.
- Cześć! Przeszkadzam? – zapytała, a Al od razu się rozpromienił.
- Skąd! – zawołał, zabierając rękę z wezgłówka Scarlett. Ona sama wyglądała nagle na zestresowaną. Niepostrzeżenie odsunęła się na kilka cali.
- Co tam? – zagadnął Al Gabrielę. Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej, jeśli było to w ogóle możliwe.
- Ciężki dzień. Strasznie nas męczą przed SUMami…
Albus pokiwał głową ze zrozumieniem, a Scarlett znowu odsunęła się o kilka cali.
- Mam gdzieś notatki ze wszystkiego – powiedział szybko – Dam ci je i będziesz mogła trochę odpuścić.
Gabriela wyglądała, jakby zamierzała rzucić mu się na szyję. Albus patrzył na nią z szerokim uśmiechem, odwracając się całkowicie w jej kierunku. Delikatne szarpnięcie sofy, oznajmiło mu, że ktoś właśnie z niej wstał i Al obrócił się tak szybko, że zapiekło go w karku.
- SCAR!!! – ryknął, na pół pokoju, gdy zobaczył jej czuprynę na pierwszym stopniu schodów. Obróciła się wyraźnie zażenowana. Albus zostawił zaskoczoną Gabrielę i dopadł w kilku krokach Scarlett.
- Co ty wyprawiasz?! – syknął wściekły.
- Nie przeszkadzam ci – odburknęła.
Albus wyglądał, jakby miał wielką ochotę jej przyłożyć.
- Wychodzimy – oznajmił, patrząc na nią z uporem.
- Dokąd?! – zapytała zaskoczona.
- Gdzieś, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał! – zawołał głośno. Scarlett miała wielką ochotę zapaść się pod ziemię, bo patrzyła na nich połowa Ravenclawu.
- Okej – powiedziała ugodowo. Al przytaknął sam sobie i poprowadził ją do wyjścia.
Byli w połowie drogi, gdy coś zagrodziło im drogę. Scarlett stanęła na palcach, bo Al był o wiele wyższy i wychyliła się, by zobaczyć o co chodzi. Szybko tego pożałowała.
- Cześć, Al! – Hanna Berkley uśmiechała się do niego promiennie. Scarlett siłą woli powstrzymywała się, żeby nie wrzasnąć.
- Eee… cześć – powiedział niecierpliwie Albus, drapiąc się po głowie.
- Chyba nie zapomniałeś? – zapytała, śmiejąc się wdzięcznie Hanna.
- O czym? – zdziwił się Al.
- Miałeś mi pokazać jak rzucać Zaklęcie Patronusa!
Scarlett nie wytrzymała i wychyliła się przed niego.
- Boisz się, że w tym zamku zaatakuje cię dementor?!
Hanna zrobiła wielkie oczy, a Albus parsknął śmiechem.
- Obiecałeś, Al!
Albus uśmiechnął się zawiadacko.
- Może być potem? Teraz idę ze Scarlett…
Już w połowie tego zdania, wiedział, że popełnił ogromny błąd. Twarz Scarlett przybrała odcień dojrzałej wiśni, a jej oczy przypominały dwa sztylety, gdy wbiły się w Albusa.
- Chyba kpisz! – syknęła z furią. Al zrobił skruszoną minę.
- Wiesz, że nie o to mi cho…
Próbował chwycić ją za ramię, ale wyrwała się i pokręciła szybko głową, a w jej oczach pojawiły się łzy wściekłości.
- Ile czasu mam w twoim dzisiejszym grafiku?! – warknęła, siłą powstrzymując płacz – Bo nie chciałabym, żeby reszta musiała długo czekać!
I spojrzała na niego tak, że poczuł palący wstyd. Nie wiedział co powiedzieć, więc po prostu stał i patrzył na nią z żalem, czując się naprawdę podle. Scarlett pokręciła jeszcze głową i zamrugała gwałtownie, po czym odwróciła się na pięcie i prostując się z godnością odeszła. Albus miał ochotę strzelić w siebie klątwą.
- Ekhym – usłyszał, jakby z oddali – To co, z tym Patronusem?

                                                                        *

                         Astoria Malfoy szybko zadomowiła się w Hogwarcie. Znalazła sobie nawet zajęcie, choć jej mąż szczerze nad tym ubolewał. W każdej wolnej chwili pomagała Hagridowi w opiece nad stworzeniami, które żyły w granicach szkolnych błoni i Zakazanego Lasu. Szczególnie upodobała sobie małe, albo chore zwierzątka i poświęcała im cały swój czas. Zazwyczaj radziła sobie całkiem nieźle, czasem tylko korzystając z rad bardziej doświadczonego Hagrida, aż do czasu, gdy napotkała poranionego jelenia. Nie wyglądał jakby coś przytrafiło mu się w Zakazanym Lesie, a z wielu jego ran sączyła się dziwna, ciemna posoka.
- Nie pirszy raz widzę coś takiego – powiedział jej Hagrid, gdy oboje opatrywali zwierzę.
- Co mogło mu się stać? – zapytała przejęta Astoria. Hagrid urwał kawał bandaża, którym owinął kopyto jeleniowi.
- Tak wygląda zwierzę, co wlazło w jakieś ciemne zaklęcie – wytłumaczył z powagą Hagrid.
- Zostały zaatakowane? – przeraziła się Astoria. Hagrid patrzył na nią z wyraźnym podziwem. Dopiero po chwili pokręcił głową.
- Gdyby ktoś chciał go zaatakować, już by nie żył. Raczej dostał rykoszetem, albo wlazł w coś bardzo niebezpiecznego.
Astoria patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, a potem wróciła do opatrywania jelenia. Zawiązali bandaże wokół wszystkich jego ran, ale nie musieli długo czekać, by się przekonać, że to nie pomoże. Przez białą tkaninę po chwili przebiła się czarna jak smoła ciecz.
- Tak se myślałem… - mruknął Hagrid, a kiedy pani Malfoy uniosła brwi, dodał – Potrzebujemy kogoś kto się zna na czarnej magii…
Astoria podniosła się szybko.
- Pójdę po swojego męża!
Hagrid przemyślał to szybko.
- Może być i on… - burknął z niezadowoleniem. Astoria tylko uśmiechnęła się pod nosem i podniosła z polany, a potem szybkim krokiem pomaszerowała w stronę zamku.
              Ale niestety nie znalazła nigdzie Dracona. Uświadomiła sobie, że jest dziesiąta rano i na pewno do południa prowadzi lekcje. Najpierw uznała, że ranny jeleń jest ważniejszy od Eliksiru na wrzody, czy czego on tam uczy, ale potem przypomniała sobie, że McGonagall prosiła, by goście zamku nie przeszkadzali uczniom. Przez chwilę zastanawiała się co robić, w końcu stwierdziła, że uda się do pokoju nauczycielskiego. W końcu ktoś powinien mieć teraz przerwę, a nauczycieli znających się na Czarnej Magii powinno być w Hogwarcie zdecydowanie więcej.
              Nie spodziewała się jak celnie trafi. W pokoju nauczycielskim siedział sam nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią.
- Przepraszam! – zawołała Astoria, wsadzając głowę do środka i zauważając ciemnowłosego mężczyznę. Ian Warren natychmiast podniósł się z miejsca.
- Dzień dobry! – zawołał, przyglądając jej się z ciekawością – W czym mogę pomóc?
Astoria zamknęła ostrożnie drzwi.
- Szukam nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią!
Warren wypiął pierś.
- Służę pomocą.
Astoria cała się rozpromieniła.
- To cudownie! Mógłby mi pan pomóc? Znaleźliśmy ranne zwierzę… Jelenia. Hagrid twierdzi, że wszedł w czarnomagiczne zaklęcie!
Warren długo wpatrywał się w nią, nim coś powiedział. Wyglądał jakby badał ją wzrokiem.
- Z kim właściwie mam przyjemność? – zapytał. Astoria pokręciła głową.
- Bardzo przepraszam! Astoria Malfoy – przedstawiła się, wyciągając dłoń. Warren nachylił się i ucałował jej wystawioną rękę.
- Jestem zaszczycony.
Uśmiechnęła się uprzejmie.
- Rozumiem, że jest pani żoną Dracona?
- Tak! A czy moglibyśmy już zobaczyć tego jelenia? – zapytała, robiąc przepraszającą minę. Warren zaśmiał się radośnie.
- Oczywiście! – zawołał, sięgając po płaszcz i podchodząc do drzwi. Przepuścił ją przodem, nie spuszczając z niej wzroku.
- Proszę prowadzić!

                                                                           *

                      Im bardziej Louis wypatrywał Leah, tym bliżej niego była Grace. Od kiedy Hogwart obiegły plotki o jego zażyłości z Leander, jego dziewczyna nie odstępowała go na krok. Poza momentami, kiedy polowała na jego nową adoratorkę…
                      Grace przypatrywała jej się przy każdej okazji. Na lekcjach i w czasie tych rzadkich posiłków, na których raczyła się zjawić w Wielkiej Sali, Grace nie spuszczała z niej wzroku. Ale nie zniżyła się do rozmowy z nią. Szybko uznała, że Leander to tylko płotka i nie musi się o nią martwić. Na jej oko wyglądała jak strach na wróble, i była największym dziwadłem jakie widziała. Bo kto normalny ciągle znika na gdzieś na błoniach, albo przesiaduje wiecznie nad jeziorem?! Nie, nawet jeśli z Louisem działo się coś dziwnego, to Grace mogła dać sobie rękę uciąć, że nie było to spowodowane jego uczuciem do tej zdziczałej Gryfonki!
                       Ale nadszedł w końcu dzień, kiedy mogła przyjrzeć się im obojgu, gdy znajdowali się w jednym pomieszczeniu. Jedyną lekcją jaką Grace, Louis i Leah mieli razem były Zaklęcia. Tak się złożyło, że kilka ostatnich zajęć zostało odwołanych, bo Johnson była chora (wszyscy wiedzieli, że ściemnia, bo startuje w jakimś konkursie i tylko wciska kit McGonagall). Kiedy w końcu lekcja się odbyła, Grace pociągnęła Louisa do ostatniej ławki, tak by Leander znajdowała się w zasięgu wzroku ich obojga.
                       Louis wydawał jej się już od początku skonsternowany, ale postanowiła nie wpadać w paranoję. Kątem oka obserwowała jak rzuca plecak i obiega wzrokiem całą klasę. W pewnym momencie zatrzymał wzrok i Grace nie musiała patrzeć, by wiedzieć na kim.
- Ekhym! – chrząknęła głośno – Pożycz mi pergamin!
Louis ani drgnął. Grace zalała fala zimnego potu, gdy patrzyła jak jej chłopak wbija palące spojrzenie w tę przeklętą Gryfonkę.
- Lou – powiedziała lodowato. Drgnął i spojrzał na nią nieprzytomnie.
- Tak? – zapytał uprzejmie. Grace czuła jak drżą jej ręce, ale nie dała niczego po sobie poznać.
- Pergamin. Chciałabym pożyczyć pergamin.
- Jasne.
Pochylił się i zaczął grzebać w torbie. W końcu wyprostował się i znowu omiótł wzrokiem kąt, w którym siedziała Leander, a coś ostrego wbiło się w pierś Grace.
- Proszę – powiedział Louis i wyciągnął rękę w jej stronę. Grace spojrzała i poczuła jak drga jej warga.
- To jest piórnik – warknęła, czując, że traci grunt pod nogami. Louis skrzywił się nieznacznie.
- Przepraszam – mruknął, nie patrząc na nią – Nie wiem gdzie mam głowę.
Grace zagryzła wargi, żeby nie palnąć czegoś dobitnego. Nie. Załatwi to inaczej. 
   
                  Gdy wyszli z klasy, żadne z nich nie zwracało na siebie uwagi. O ironio, byli zapatrzeni w plecy tej samej osoby. Louis, dlatego, że nie umiał już myśleć o niczym innym, a Grace, ponieważ chciała najpierw poznać swoją niechybną ofiarę. Nie była amatorką. Nie rzuci się na nią z pazurami. Och, nie. Zniszczy ją z klasą.

                                                                     *

                   James był przyzwyczajony do tego, że nauczyciele w Hogwarcie traktują go trochę inaczej niż resztę jego kolegów. Neville na przykład zawsze dawał mu najprostsze zadania, jego ojciec w zeszłym roku katował go najgorszymi ćwiczeniami, ciotka Hermiona omijała go z daleka, nie mogąc uwierzyć, że taki leser jest w jej rodzinie a Dracon Malfoy odbierał mu zwykle punkty nim zadał mu pytanie. Dlatego zachowanie Iana Warrena nie zdumiało Jamesa tak jak powinno, mimo, że go nie rozumiał.
                 Już od pierwszej lekcji James miał wrażenie, że nowy profesor Obrony Przed Czarną Magią z jakiegoś powodu go lubi. Później tylko utwierdził się w tym przekonaniu.
- Znakomicie, dwadzieścia punktów dla Gryffindoru! – wołał podczas jednej z listopadowych lekcji, na której James poradził sobie w pojedynku. Niedługo później zabrzmiał dzwonek na przerwę, ale pan Warren pomachał jeszcze do niego i zawołał:
- Panie Potter, proszę zaczekać!
Lekko skonsternowany odstawił plecak i pozwolił, by reszta klasy wyszła. Kiedy zostali sami profesor Warren podszedł do niego szybkim, żołnierskim krokiem.
- Panie Potter, pozwoli pan, że zajmę mu chwilę. Chodzi mi o pańskie umiejętności.
James uniósł brwi.
- Jest pan wyjątkowo uzdolniony w dziedzinie Obrony Przed Czarną Magią. Oczywiście – tu Warren uśmiechnął się znacząco – to nic innego jak geny! Czy wie pan już, co będzie robić po Hogwarcie?
James wypuścił głośno powietrze. W piątej klasie, gdy mieli rozmowy o karierze zawodowej był zajęty głównie Krukonkami ze starszych roczników. W zeszłym roku pochłonęła go afera z Drzewem Początku, a teraz myślał tylko o Jo. Na przemyślenia o swojej przyszłości pozostawało mu już niewiele czasu. Wzruszył ramionami.
- Szczerze mówiąc, nie wiem.
Z jakiegoś powodu Warren ucieszył się na tę wiadomość.
- Ojciec pewnie będzie nakłaniał pana na kurs aurora… - Warren urwał, ale James nie miał ochoty na rozmowę o swoich stosunkach z ojcem, który notabene jak był pewien, nigdy by go do niczego nie nakłaniał – W każdym razie – zaczął znowu profesor – Uważam, że powinien pan poważnie przemyśleć karierę w armii.
Jamesa zatkało. No… To było coś.
- Ciekawa myśl – stwierdził. Warren pokiwał głową.
- Ma pan idealne cechy, by być dobrym żołnierzem. Co ja mówię, cechy! Predyspozycje! A znam się na tym, jak pan wie byłem porucznikiem w brytyjskiej armii i dowódcą oddziału szturmowego.
James kiwnął głową.
- To… To znaczy, na pewno to przemyślę.
Warren wyglądał na zadowolonego.
- Jeśli się pan zdecyduje, znajdę czas, by przygotować pana na rozmowę kwalifikacyjną i testy.
- Dziękuję, to bardzo uprzejme – wydukał zaskoczony James. Warren machnął ręką.
- To naprawdę nic wielkiego! A teraz proszę już pędzić na następną lekcję!
James przyglądał mu się jeszcze przez moment, w końcu kiwnął głową i odwrócił się , by odejść.

                                                                        *

                  Cierpliwość była cnotą, z którą Jesse Atwood nigdy się nie spotkał. Po tym jak wypuścił Namolne Myszy, rozpuścił Spray na Omdlenie w Pokoju Wspólnym, wyśpiewywał sprośne piosenki w Wielkiej Sali i podpuścił połowę pierwszego roku do wojny z Irytkiem i nie dostał za to ani punktu na minus, zaczął rwać sobie włosy z głowy. Dakota Scott stała się jego największym koszmarem, którego nie umiał pokonać. Jej znudzone, chłodne spojrzenie prześladowało go nawet w snach i miał wrażenie, że doprowadzi go w końcu do szaleństwa.
                 Wiedział, że to nie zadziała, ale wciąż wymyślał nowe psikusy, żeby ją zdenerwować, choć w rzeczywistości tylko on był wściekły. Ale w końcu, któregoś dnia to o czym skrycie marzył, ziściło się zupełnie przez przypadek. Siedział w pustym Pokoju Wspólnym, w środku nocy, wymyślając nowy wielki plan, za który miałby w końcu dostać upragniony szlaban. Salon był pusty, bo był środek tygodnia. Nagle Jesse usłyszał skrzypnięcie drzwi i aż sapnął z zadowolenia. Scott schodziła po schodach w różowej piżamie w pergaminy, puszystych bamboszach i z rozwianymi włosami. Wyglądała na potwornie zaspaną, i przez chwilę w ogóle nie zauważyła, że w Pokoju Wspólnym ktoś jest. Skierowała się do stolika z wodą i wciąż nieprzytomnie, nalała sobie szklankę, a potem usiadła w fotelu, by ją wypić. Dopiero po kilku łykach odjęła butelkę od ust, kiedy wzrok padł na jej towarzysza.
- Ciężka noc? – zapytał Jesse, wpatrując się w nią najbardziej bezczelnym wzrokiem, jaki kiedykolwiek widziała. Dakota poprawiła nerwowo szlafrok.
- Przez cały wieczór uczyłam się na Obronę Przed Czarną Magią i teraz śnią mi się wampiry i Inferiusy…
Jesse przestał się kpiąco uśmiechać. Przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, a potem wstał nagle, na co Dakota zmrużyła podejrzliwie oczy.
- Co znowu, Atwood? – zapytała znudzona – Wypuścisz Latające Szczury? Rozwalisz nam Wieżę?
Jesse uśmiechnął się szeroko nie spuszczając z niej wzroku i wciąż idąc w jej stronę.
Dakota wyglądała na lekko przestraszoną. Jesse zatrzymał się krok od jej fotela, wpatrując w nią z rozbawieniem.
- Kiedy się poddasz, Scott? – zapytał z figlarnym uśmiechem. Dakota zaczynała wpadać we frustrację. – Znowu bredzisz, Atwood – burknęła tylko. Jesse roześmiał się głośno.
- Pytam, kiedy ci się znudzi i dasz mi w końcu szlaban? Wiesz, że na niego zasługuję… - powiedział, a zabrzmiało to bardziej sprośnie od piosenek, które ostatnio wyśpiewywał w Wielkiej Sali. Dakota zatrzęsła głową, jakby odganiała się od czegoś.
- Dawanie szlabanów nie ma w twoim przypadku najmniejszego sensu – oświadczyła chłodno. Jesse zrobił mały krok w jej kierunku, szczerząc się w olśniewającym uśmiechu.
- A więc wygrałem. Mogę robić co chcę!
Dakota prychnęła tak głośno, że śpiący pod kominkiem kot Lily Potter obudził się i uciekł.
- Oczywiście, że nie, Atwood!
- Och, czyżby! – zaśmiał się Jesse. Dakota miała dość tej rozmowy, jego bezczelnego spojrzenia i głupiego śmiechu. Pokręciła tylko głową z irytacją, po czym zaczęła podnosić się z fotela.
Ale jej na to nie pozwolił.
                 Zrobił błyskawiczny krok w jej stronę i delikatnie pchnął ją z powrotem na fotel, a sam zawisł cale nad nim, opierając ręce na obu jego brzegach. Zdumiona Dakota, uwięziona między jego ramionami, sapnęła z oburzenia.
- Natychmiast mnie wypuść!
Jesse uśmiechnął się tylko szerzej i jeszcze bardziej nachylił.
Z przezorności położył swoje dłonie na jej, a Dakota nie wyrwała ich tylko dlatego, że w tym samym momencie poczuła na swoich ustach miękki dotyk. Jesse przylgnął do niej swoimi chłodnymi wargami i pocałował z taką pasją, że nie mogła mu się oprzeć. Chciała zaprotestować, ale jego smak, pewność w tym co robił i to niesamowite uczucie podniecenia pochłonęły ją, jak jeszcze nic w życiu.
                  Jesse całował ją długo i namiętnie, aż sam stracił oddech. W końcu, gdy się nasycił, odsunął na cal i zdjął ręce z jej dłoni, wpatrując w nią z oczekiwaniem i zaczepnym uśmiechem. Dakota otworzyła oczy i wypuściła głośno powietrze. Jej twarz zmieniła kolor z buraczkowej, w trupiobladą. Odepchnęła go z całą mocą i zerwała się z fotela, sztyletując go spojrzeniem. Jesse włożył ręce do kieszeni i ze swoim firmowym uśmiechem, wpatrywał się w nią z uprzejmym oczekiwaniem. Dakota wzięła kilka głębokich oddechów, prychnęła z nieopisaną wściekłością, ale nic nie powiedziała, tylko puściła biegiem do swojego dormitorium.
                          Jesse z wyjątkowym zadowoleniem opadł na fotel, z którego przed chwilą wstała. Tym razem nie zdziwił się, że nie zarobił szlabanu.

                                                                     *

                          Jo powiedziała reszcie, że sama przygotuje plan dywersji, która wyciągnie Hervellów z zamkniętej części zamku. Po pierwsze chciała to zrobić bez nich, bo byli wyjątkowo nieskuteczni. Po drugie musiała sobie znaleźć zajęcie, by nie myśleć o Jamesie.
                          Wszystkie wolne chwile spędzała badając przejście między dwoma częściami Hogwartu. Musiała przyznać im rację, że zostało tak zaczarowane, by uczniowie w żadnym wypadku nie zdołali się tam dostać. Ale oczywiście, nie oznaczało to, że niczego nie wskórają…
                          W sobotni wieczór, wyprowadziła w pole dwóch aurorów i kilku policjantów i przyczaiła się na korytarzu, gdzie Smoczy Gobelin strzegł przejścia i wyjęła różdżkę. Nagle przypomniała sobie, jak rok temu badali w ten sposób wejście do Drzewa Początku i jej twarz zastygła. Konsekwencje tego wciąż siedziały w niej jak cierń. Ale odgoniła od siebie złe myśli i znowu spróbowała złamać zaklęcie. Nagle usłyszała niepokojący dźwięk i zaklęła w myślach. Pozbyła się ochrony Hogwartu, a tu ktoś właśnie przełazi przez gobelin! Odwróciła się i szybko ruszyła w przeciwną stronę, ale nie zdążyła.
- Jo Carter?! – zamarła. Słyszała ten głos tylko parę razy w życiu, ale nie wspominała go najlepiej. Powoli odwróciła się do Ginevry Potter.
- Dzień dobry! – powiedziała nerwowo i zamierzała zwiać, ale mama Jamesa zrobiła jeszcze parę kroków.
- Zaczekaj! Właściwie to – tu zawahała się – Chciałbym z tobą porozmawiać.
Jo jęknęła w duchu. Wiedziała, że pani Potter jej nie lubi i była pewna, że za chwilę otrzyma jakąś niesprawiedliwą reprymendę.
- Oczywiście – powiedziała poddając się. Ginny podeszła do niej blisko i przyjrzała jej uważnie.
- Chcę ci podziękować.
Jo zrobiła zdumioną minę.
- Wiem, że wiele wycierpiałaś tego lata i wiem co zrobiłaś dla mojego syna. Nie wiesz ile to dla mnie znaczy.
Jo była tak zdumiona, zażenowana i zdenerwowana, że zdołała tylko kiwnąć wymijająco głową. Ginny przyglądała jej się wciąż z uporem, jakby walczyła sama ze sobą. W końcu powiedziała:
- Jo, dlaczego nie chodzisz z Jamesem?
Carter wypuściła głośno powietrze. Biorąc pod uwagę całą rodzinę Jamesa, wolałaby już nawet, by Rose śpiewała jej co rano, albo, żeby Lucy pomagała jej w pracach domowych. Wszystko wydawało jej się teraz mniej straszne od rozmowy z jego matką o ich pokręconym związku.
- Pani Potter… - zaczęła kulawo, strzelając oczami po całym korytarzu – Ja…
- Wy – przerwała jej cicho Ginny i wzięła głęboki oddech – Jesteście idealną parą.
Jo spojrzała na nią zupełnie rozbita.
- Myślałam, że pani mnie nie lubi! – palnęła, nim zdążyła ugryźć się w język. Ginny zaśmiała się ponuro.
- Jeśli będziesz mieć kiedyś dzieci, na pewno mnie zrozumiesz. Ale masz rację – dodała twardo – Źle cię oceniłam.
Jo po raz kolejny nie wiedziała co powiedzieć. Na szczęście Ginny chyba to rozumiała, bo znowu przerwała ciszę.
- Czemu nie chcesz z nim być?
Carter zagryzła wargi.
- Przez milion rzeczy – powiedziała szczerze – To niewłaściwe, bo najpierw spotykałam się z Albusem!
Ginny kiwnęła głową ze zrozumieniem.
- I to był twój błąd – powiedziała trochę chłodniej – Ty i Al nigdy do siebie nie pasowaliście.
- A teraz… - mruknęła Jo – Będzie nieszczęśliwy, jeśli zacznę spotykać się z Jamesem. Nie mogę mu tego zrobić, bo i tak sporo przeze mnie wycierpiał.
Ginny wzięła głęboki oddech.
- Jo Carter, jeśli Albus nadal coś do ciebie czuje, to mamy tutaj trzy bardzo nieszczęśliwe osoby. Jeśli będziesz z Jamesem, zostanie tylko jedna, która notabene kiedyś się z tego wyleczy.
Jo spojrzała na nią zdumiona.
- Ale tu chodzi o pani syna! – zawołała z wyrzutem. Ginny parsknęła śmiechem.
- Ty i James będziecie kiedyś razem. Póki tak się nie stanie, Al zawsze będzie miał nadzieję. Obserwowałam go w czasie tych wakacji i wiem, że da sobie radę. Nie wiem tylko czemu pozbawiasz szczęścia Jamesa i… siebie samą.
Jo zamilkła, jakby te słowa zupełnie ją rozbiły.
- Obiecałam Rose…
Teraz pani Potter parsknęła histerycznym śmiechem.
- Doprawdy! Znalazłaś sobie autorytet. Rose!
Jo też zaczęła się śmiać.
- Pani Potter…
Ginny położyła jej dłoń na ramieniu, a Jo urwała.
- Widziałam was razem. Tak patrzą na siebie ludzie tylko raz w życiu. Idź do niego, Jo.

Carter zamrugała szybko. Ginny wpatrywała się w nią z taką pewnością, że udzieliła się i jej. Nic już nie powiedziała, tylko odwróciła się i ruszyła korytarzem prosto do Wieży Gryffindoru.

                                                                                                                



26 grudnia 2014

Rozdział XXXVIII

Nie zadzieraj z Dakotą!




- Skąd ta pewność?
- Po prostu to wiem.
Scorpius uśmiechał się pod nosem, Rose nuciła marsz zwycięstwa, Albus patrzył na nią z rozdziawionymi ustami i tylko James bał się wykonać jakikolwiek gest, by jej nie spłoszyć. Ale Jo, choć patrzyła na resztę trochę nerwowo, nie wyglądała jakby zamierzała wychodzić. A kiedy zaczęła tłumaczyć o co jej chodzi, jej głos brzmiał twardo i pewnie.
- Hurrlington nie wziął się znikąd. Ankdal tworzył siatkę swoich popleczników całymi latami. Tak było też z Crosby’m. Nie sądzę, by szpieg pojawił się w zamku we wrześniu. Nie. Dam sobie uciąć rękę, że jest tu od dawna.
- Okej – powiedziała ostrożnie Red, szeleszcząc swoją satynową suknią – Myślisz, że to jakiś nauczyciel czy trzecioroczniak z Hufllepuffu?
Scorpius parsknął śmiechem, nie mogąc się powstrzymać. Jo zmiażdżyła ich spojrzeniem.
- Gdybym miała strzelać, obstawiłabym kogoś z najstarszej klasy. Kogoś z rodziny, która wierzy w brednie Ankdala i służy Hurrlingtonowi. Ale oczywiście nie możemy tego sprawdzić póki co.
- Więc? – zapytał Albus – Co robimy?
- Wiemy, że Hurrlingtonowi zależy na Hervellach. Trzeba ich wybadać.
- Na to już wpadliśmy – powiedział chłodno James i Jo spuściła wzrok. A więc był na nią zły… Scorpius pokiwał głową.
- Uchodźcy nie wychodzą do naszej części zamku – powiedział – A my nie możemy dostać się tam.
- To są problemy techniczne – Jo machnęła szybko ręką – Trzeba wymyślić dywersję!
- Co? – zdumiała się Rose. Jo uśmiechnęła się pod nosem.
- Plan, dzięki któremu wyciągniemy ich stamtąd.
- I przy okazji wylecimy – dodał Scor, podchodząc do niej i kładąc jej rękę na ramieniu – Bierzmy się do roboty!

                                                                      *

                W dzień po balu jego temat był numerem jeden. Ale nie wszyscy mówili o najlepszych fryzurach i małych skandalach. Louis spędził jego koniec na szukaniu Leah, ale w końcu pogodził się z tym, że zwyczajnie sobie poszła. Gdy więc zobaczył ją w poniedziałek na Starożytnych Runach, w pierwszym odruchu nie miał zamiaru do niej podchodzić. Ale kiedy odwróciła się w jego stronę, wyraźnie wściekła i obrzuciła go pełnym odrazy spojrzeniem, chwycił plecak i bez zastanowienia ruszył w jej stronę.
- Zjeżdżaj – wycedziła, gdy odsunął sobie krzesło koło niej.
- Coś przeoczyłem? – zdumiał się – Czemu masz jeszcze ostrzejsze pazury niż zwykle, wilczku?
Gdyby wzrok mógł zabijać Louis Weasley właśnie padłby trupem. Leah spojrzała na niego tak, że chyba tylko jego zahartowanie dzięki dorastaniu z dwiema kłótliwymi siostrami pozwoliło mu przetrwać ten moment.
- Powiesz mi o co chodzi? – zapytał uprzejmie – Bo jak tak patrzysz to tylko jeszcze bardziej mi się podobasz.
Nie wiedział kiedy wyjęła różdżkę, ani kiedy jej koniec wbił mu się w krtań.
- Czy ja mówię niewyraźnie? – warknęła groźnie – ZJEŻDŻAJ STĄD!
Ktoś za nimi zaśmiał się wesoło, i gdy mimowolnie obrócili głowy zobaczyli Jamesa w ławce za sobą. Żadne z nich nie zwróciło na niego uwagi.
- Schowaj ten patyczek, wilczku – rozkazał jej rozbawiony Louis. Leah buchnęła para z nosa.
- Weasley, ty chyba nie wiesz z kim zadzierasz!
Louis przewrócił oczami.
- Z wariatką, to pewne. Ale i tak się nie przesiądę, więc może mi łaskawie powiesz o co się ciskasz? – zapytał uprzejmie. Leah wpatrywała się w niego jeszcze przez chwilę z mordem w oczach, a potem wypuściła powietrze z nosa i opuściła różdżkę.
- A więc… - zaczęła lżejszym tonem – Lubisz mnie?
Louisa na moment zamurowało. Leander tak rzadko opuszczała gardę, że był kompletnie rozbrojony jej nagłą delikatnością.
- Sam nie wiem czemu – powiedział szczerze.
Leah uśmiechnęła się promiennie i lekko przechyliła w jego stronę.
- A co w takim razie… - mówiła mu do ucha, a jej różdżka stykała się jego bokiem – Czujesz do swojej dziewczyny?!
Ostry ból w boku, który wywołała wbijająca się w niego różdżka odwrócił na moment jego uwagę od oczu Leah, które sztyletowały go z taką mocą, że kto inny na jego miejscu z pewnością by uciekł.
- Aua! Wariatko! – wrzasnął i chwycił ją za nadgarstek, wyciągając ostre drewno ze swojego brzucha. Kiedy Leah wyglądała jakby nie zamierzała go już atakować, przetarł czoło i powiedział:
- Nigdy nie mówiłem, że nie mam dziewczyny!
Leah sprawiała wrażenie, jakby miała ochotę parsknąć głośnym śmiechem.
- Och, w takim razie wszystko jest w porządku! – oznajmiła teatralnie a jej twarz znowu zawisła na cale przed jego – Tylko przyjmij do wiadomości, że JA nie lubię cię ani trochę! Rzygam na twój widok i mam ochotę rzucić się z Wieży Astronomicznej!
A potem odsunęła się równie żywiołowo na sam kraj ich ławki. Louis natychmiast przysunął swoje krzesło.
- Nieprawda.
Leah rozszerzyła groźnie nozdrza.
- Jeszcze cal a rozwalę ci nos!
Nie zwracał na nią uwagi.
- Lubisz mnie. Jesteś zazdrosna i mnie lubisz.
- TY PIEPRZONY, KRETYŃSKI…
Ale nie dowiedział się kim jeszcze jest. Profesor Vector wparowała do klasy i rzuciła Leah groźne spojrzenie, sprawiając, że zamilkła. Louis spojrzał na nią jeszcze wyzywająco i odsunął z powrotem swoje krzesło. James zaśmiał się głośno.

                Godzinę później Leah zniknęła, nim Louis zdążył spakować swoje rzeczy.
- Nie radzę – usłyszał za sobą, gdy pospiesznie opuszczał klasę. Obrócił się do Jamesa i wytrzeszczył oczy – Jest piekielnie szybka – wyjaśnił James.
Louis nie odpowiedział. Jego kuzyn postanowił chyba do reszty zepsuć mu dzień i kontynuował:
- Jak mnie o nią ostatnio pytałeś, myślałem, że zalazła ci za skórę. Jak Rogerowi Jerkins’owi w trzeciej klasie, gdy mu podpaliła szatę, bo jej stręczył kota… Ale nie wpadłbym na to, że jesteś samobójcą!
- Co ty bredzisz? – zapytał znudzony Louis. James pokręcił teatralnie głową.
- Ona ci się podoba! Stary, patrzysz na nią jak… no, nie znam się na ładnych porównaniach.
Louis wzruszył ramionami, gdy skręcili do Wielkiej Sali.
- Jest ładna.
- Jest NIEBEZPIECZNA – poprawił go James – Wiem co mówię, sam mam taką dziewczynę – dodał z nagłym rozbawieniem.
- Ty nie masz dziewczyny – wtrącił zaskoczony Louis. James kiwnął głową.
- Ale ty masz – odparł triumfalnie.
Louis miał ochotę złapać się za głowę.
- Stary, Leander jest… Ciągnie mnie do niej, ok? To nic poważnego.
Wchodzili do stołówki, gdy James spoważniał.
- Wiem jak to się kończy – powiedział, patrząc na niego z ukosa – Jak najszybciej rozwiąż sprawę z jedną z nich. Radzę ze szczerego serca.
James odszedł do stołu Gryfonów, a Louis opadł na miejsce przy swoim stole. Dopiero po chwili zorientował się, że kilka krzeseł dalej siedzi Grace, więc podniósł plecak i powoli powlókł się w jej stronę.

                                                                              *
               
- Mógłbyś nie siedzieć tyłem, gdy do ciebie mówię?!
Dracon zerknął przez ramię.
- Nie sądziłem, że to coś ważnego.
Hermiona zatrzęsła się ze złości.
- Norah i Neville już wybrali reprezentantów! Mamy trzy dni, żeby zgłosić swoich.
Malfoy z ociąganiem odwrócił się w jej stronę.
- Bierzemy Gregorsona i Nye’a.
Hermiona zmrużyła groźnie oczy.
- Po raz tysięczny przypominam ci, że nie jesteś tu szefem! – Draco zrobił zdumioną minę, ale nim zaoponował, powiedziała – Poza tym nie możemy wziąć nikogo z siódmej klasy. McGonagall nie zgadza się, by coś rozpraszało uczniów przed OWUTEMami.
Dracon przewrócił oczami.
- Poza tym – dodała zgryźliwie Hermiona – Nie ma takiej opcji, żebyśmy wystawili w konkursie dwóch Ślizgonów!
- Proszę bardzo, Granger – zaśpiewał Malfoy – rozbaw mnie swoimi propozycjami.
Ku jego zdumieniu Hermiona wyszczerzyła zęby.
- Tak, to z pewnością cię rozbawi. Otóż chciałam zaproponować twojego syna!
Zapadła cisza. Hermiona patrzyła na niego wyzywająco, a Draco wpatrywał się w nią 
ewidentnie węsząc podstęp.
- Scor?
- Tak chyba go nazwałeś – odparła chłodno.
- Jest najlepszy? – zapytał dumnie. Hermiona westchnęła.
- Z sześciu klas, tak… jest najlepszy. LENIWY – zaznaczyła szybko, widząc, że Draco ukazuje rząd zębów – Ale najlepszy – dodała cicho. Malfoy wyglądał jakby właśnie mianowano go Ministrem Magii.
- Oczywiście, wcale mnie to nie dziwi. Scorpius odziedziczył po mnie…
-… zdumiewającą łatwość niezamieniania się w tchórzofretkę zbyt często – ucięła Hermiona, na co Draco w końcu się zamknął – A więc Scorpius będzie reprezentował Transmutację. Kto jest najlepszy z Eliksirów?
Draco zamyślił się. Cóż, Granger wykazała się… dorosłością. On też powinien. W głowie miał dwie propozycje, ale jedną od razu odrzucił. W końcu byłaby tragedia.
- Archibald – powiedział w końcu – Boi się własnego cienia, ale ma żyłkę do Eliksirów. I przerażająco dużo się uczy…
Hermiona puściła mimo uszu jego obelgę o pilnych uczniach.
- Scarlett… - powiedziała z namysłem – W porządku. Miejmy nadzieję, że przyjaciółka mojej córki dogada się lepiej z twoim synem niż Rose.
Draco parsknął nerwowym śmiechem już na samą wzmiankę o tej małej kreaturze.
- A więc ustalone – powiedział. Hermiona kiwnęła głową. Obrzucili się jeszcze złowrogimi spojrzeniami i w tym samym momencie rozeszli w przeciwnych kierunkach.

                                                                           *
               
                 Scorpius jadł kolację, obserwując z wściekłością stół Ravenclawu. Brian jakmutam dosiadł się do Rose i z jakiegoś powodu wepchnął sobie makaron do nosa, co miało ją najpewniej rozbawić. Scor nie widział twarzy Red, ale był pewien, że się nie śmieje. Wyglądało to dość żałośnie.
- Pożyczę! – fuknął do Blake’a, czytającego dzisiejszego Proroka i bezceremonialnie zabrał mu gazetę. Ten patrzył na niego z mordem w oczach, ale w tej chwili pojawiła się Elizabeth i Currlington zapomniał o całym świecie. Scorpius też miał taki zamiar, dlatego zagłębił się w jakiś przerażająco nudny artykuł o spółkach eliksirowych.
                Prawie udało mu się zapomnieć o Red i jej nowym adoratorze, czytając o najbogatszych właścicielach pracowni alchemicznych w Europie. Nagle jego wzrok prześliznął się po czymś znajomym, a jego mózg zaczął szybciej pracować.
- Elizabeth – powiedział głośno, zwracając na siebie jej uwagę – Twoja rodzina posiada filię zakładów alchemicznych, tak?
Panna Cambell nie odrywała się od zupy rybnej.
- Owszem.
Scorpius czytał dalej.
- Gratuluję.
Elizabeth zaszczyciła go spojrzeniem, unosząc wysoko brwi.
- Piszą, że za dwa lata zasiądziesz w zarządzie firmy – wyjaśnił Scorpius, marszcząc czoło. Elizabeth wróciła do zupy.
- To oczywiste! – odezwał się Blake, jak zwykle próbując jej się przypodobać – Masz ewidentny dar do Eliksirów!
Elizabeth nawet na niego nie spojrzała.
- Nienawidzę Eliksirów. Zajmę się zarządzaniem firmą, nie mieszaniem w kotle.
Ale Scorpius ich nie słuchał.
- To ciekawe, że czeka na ciebie ta posada. We wrześniu mówiłaś, że potrzebujesz OWUTEMów, żeby dostać pracę za granicą.
Po tych słowach zapadła cisza, a Elizabeth zamarła nad swoim talerzem. Odłożyła łyżkę i poprawiła włosy.
- Chcę mieć różne opcje do wyboru – odparła chłodno. Blake przyglądał się Scorpiusowi, jakby nie rozumiał, czemu jest tak spięty. Ale Malfoy nie spuszczał wzroku z Elizabeth.
- Rozumiem. W końcu byle jaka posadka jest równie atrakcyjna co zarządzanie własną firmą! – zadrwił. Elizabeth spojrzała na niego z góry, jak zawsze.
- Masz jakiś problem?
Scor długo jej się przyglądał.
- Och, nie. Po prostu zazdroszczę rodzinnych koligacji!
I wrócił do gazety. Elizabeth trochę nerwowo zamieszała swoją zupę.

                Po kolacji, Scorpius zaczekał, aż Ślizgoni znikną w lochach, a sam zaczaił się w Sali Wejściowej.
- HEJ! – ryknęła Rose, gdy chwycił ją za łokieć i pociągnął za sobą.
- Nie wrzeszcz – burknął i wepchnął ją do najbliższej sali, która okazała się komórką na miotły.
- MALFOY! – ryknęła Red, rozglądając się do koła – Dlaczego mnie porwałeś?!
Scorpius wytrzeszczył oczy.
- Chciałabyś.
Rose prychnęła i już otwierała usta, ale te kilka miesięcy z nią nauczyło go refleksu. Nim się znowu odezwała, zasłonił jej usta dłonią. Miał wrażenie, że przeszedł go prąd i próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jej dotykał, ale Red wrzasnęła i próbowała go rąbnąć łokciem, więc powiedział szybko:
- Mam coś. Elizabeth Cambell jest tu z jakiegoś powodu. I nie jest to głód wiedzy.
Patrzył na nią badawczo, sprawdzając czy zamierza znowu wrzeszczeć i dopiero, gdy był pewien, że tego nie zrobi zabrał rękę z jej twarzy. Rose uśmiechnęła się triumfalnie.
- Nieeee – zadrwiła z lubością – Twoja dziewczyna ma coś za uszami?!
Scorpius zmroził ją wzrokiem.
- Dorośnij, Rose – powiedział po prostu. Red przewróciła oczami.
- Czego się dowiedziałeś?
Po krótce opowiedział jej o ich rozmowie. Rose pokiwała głową.
- Nie powiem, że.. – urwała, widząc jego spojrzenie – Okej! Po prostu miej ją na oku. A nawiasem mówiąc mnie wpadło do głowy coś innego.
Scorpius uniósł brwi.
- Zastanawiałam się nad teorią Jo. O tym, że szpieg jest tu od dawna…
- I?
Rose zmrużyła oczy.
- Nie przypomina ci się coś? Albo ktoś? Daleka krewna Ankdala, amatorka czarnomagicznych bestii…
- Genevive?!
Rose pokiwała głową.
- Do tej pory nie wiemy jaki miała udział w planie Crosby’ego – powiedziała szybko – On twierdził, że była pod wpływem Imperiusa, ale… sama nie wiem.
Scor potarł czoło.
- Świetnie – mruknął – dwie podejrzane i obydwie ze Slytherinu.
Rose parsknęła śmiechem.
- Ciebie też bym nie wykluczała – stwierdziła. Teraz on się zaśmiał. Nagle zdali sobie sprawę z tego, że są sami w ciasnej komórce na miotły. W tym samym momencie chrząknęli i okręcili się w miejscu, a potem Rose pchnęła drzwi i wyszła, a Scorpius szybko zrobił to samo.

                                                                               *

                Listopad był wietrzny i zimny. Kolejny mecz tego sezonu miał się odbyć w pierwszy weekend, między Hufflepuffem i Gryffindorem. Jo szła na niego wyjątkowo niechętnie. Od kiedy powiedziała Jamesowi, że nie powinni być razem, zauważyła, że jej unika. Już nie spędzali razem całego wolnego czasu, ba, nie spędzali go w ogóle. James zaczął szukać innego towarzystwa i coraz częściej widywała go z kolegami i koleżankami z roku. Nie mogła go za to winić. To ona podjęła mnóstwo złych decyzji, które zaważyły na ich sytuacji i musiała się pogodzić z tym, że James nie będzie na nią wiecznie czekał.
                Ale idąc w sobotnie przedpołudnie na stadion Quidditcha, czuła wielki ciężar w żołądku. Nie tylko James zachowywał się inaczej. Roześmiane stada Gryfonek i dziewczyn z innych domów, znów krążyły wokół niego jak sępy. Może dał im jakiś znak, a może zauważyły, że między nim a Jo niczego nie ma, i znowu postanowiły poszukać swojej szansy? Gdy wspinała się na trybuny, bezwiednie odwróciła się w kierunku szatni i przygryzła wargi. Kilka dziewczyn otaczało Jamesa, który właśnie z niej wyszedł i najwidoczniej świetnie się bawił. Wściekła na siebie, że obiecała Jessiemu, że przyjdzie na mecz, powlekła się na miejsce.

                                                                             *

                James śmiał się głośno.
- Uciekajcie stąd! – powiedział do Gryfonek, które życzyły mu powodzenia – Muszę iść!
Zaświergotały coś jeszcze i pobiegły na stadion. James pokręcił głową.
                Dawno się tak nie czuł. Lekko i beztrosko. I dawno nie rozmawiał z kimś, kto nie miał problemów poważniejszych od pracy domowej… Zerknął na trybuny, ale szybko się odwrócił. Jakie ma znaczenie to czy przyszła?
                Mecz się zaczął i James zapomniał o wszystkim. Odświeżona drużyna Puchonów, z nowym kapitanem parła ambitnie do przodu i w krótkim czasie zdobyła prowadzenie. Ale James nie po to trenował swoją drużynę w błocie i chłodzie przez cały październik, żeby przegrać i już po pół godzinie szukająca Gryfonów zaciskała dłoń na złotej piłeczce.
                James, Jesse i reszta zlatywali w glorii chwały.
- Byłeś niesamowity! – wołała Patricia, koleżanka Jamesa z klasy, obcałowując całą jego twarz. James wyglądał na zadowolonego.
- Ekhym, ekhym! – Patricia odskoczyła, bo za jej plecami stała mama Jamesa.
- Pani Potter! – zawołała zawstydzona – Nie wiedziałam, że pani tu jest!
Ginny uśmiechnęła się uprzejmie, ale jej wzrok oznajmiał Gryfonce, że ma czym prędzej zabrać łapy od jej syna, i po chwili Patricia się ulotniła.
- Mamo! – zawołał uradowany James – Nie sądziłem, że przyjdziesz na mecz!
Ginny zerknęła przez ramię na miejsce, gdzie siedziała profesor McGonagall.
- Właściwie to mam zakaz przebywania w tej części Hogwartu, ale – machnęła ręką – kto by się przejmował! No i nie mogłam przegapić pierwszego meczu mojego najstarszego syna!
James wyszczerzył zęby.
- Byłem niezły, nie? – zapytał nonszalancko. Ginny spojrzała na niego tak, że miał ochotę pójść do kąta.
- Przebierz się, zaczekam na ciebie i się przejdziemy.

                Gdy wrócił z szatni, Ginny rozmawiała z Hermioną, a stadion zupełnie już opustoszał.
- Gratulacje, James! – zawołała jeszcze ciotka i pomachała im obojgu, po czym odeszła w stronę zamku.
- Nigdy nie zrozumie zasad – mruknęła Ginny, kręcąc głową. Ruszyli z miejsca.
- O czym chcesz pogadać? – zapytał James. Ginny udała zdumienie.
- No wiesz! Chciałam tylko odprowadzić cię do…
- Mamo – przerwał jej surowo – Masz do mnie sprawę.
- Sprawę! – burknęła Ginny – W porządku… Chciałam zapytać o tę dziewczynę… Jo Carter.
James poczuł ostre ukłucie w okolicach przepony.
- Co z nią? – zapytał naburmuszony. Ginny uważnie mu się przyglądała.
- Wiem, że w zeszłym roku Al miał obsesję na jej punkcie…
- Przestań słuchać Rose – wtrącił zażenowany James.
- …a ty i ona spędzaliście razem dużo czasu na wakacjach…
James poprawił miotłę, którą niósł na ramieniu.
- Wiesz, że Jo była przetrzymywana przez Hurrlintona? – zapytał – I że była torturowana przez jego popleczników?
Ginny skinęła powoli głową.
- Chodziło im o mnie – wyznał James, a Ginny prawie się potknęła.
- Jak to?!
James zwolnił.
- Hurrlington chciał, żeby Jo przemyciła coś dla mnie do Hogwartu. Pewnie miałoby mnie to zabić – wtrącił niefrasobliwie – Te świry na pewno ucieszyłyby się ze śmierci syna Harry’ego Pottera – mówił, a przerażenie na twarzy Ginny malowało się z coraz większą intensywnością – Jo odmówiła. Wszystko co jej się przytrafiło było spowodowane tym, że nie chciała z nimi współpracować.
Ginny zaniemówiła. Fakt, że coś groziło jej synowi… I to, że ta dziewczyna im się postawiła. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów.
- James – powiedziała w końcu – Teraz rozumiem, czemu czujesz się za nią tak odpowiedzialny.
James zatrzymał się tak nagle, że Ginny prawie w niego wpadła.
- Nie powiedziałem ci tego, żeby wytłumaczyć czemu zależy mi na Jo – powiedział zdumiony – Próbowałem ci uzmysłowić, że źle ją oceniłaś!
Ginny wyglądała na skonsternowaną.
- Ja… Może masz rację – powiedziała w końcu – Miałam ją za trzpiotkę, która chce złowić któregoś z moich synów – dodała cicho. James pokręcił głową.
- To ja i Al chodziliśmy za nią jak głupi – oznajmił trochę zażenowany – Ona dała kosza nam obydwu.
Ginny nie wyglądała na zasmuconą tym faktem.
- Może to i dobrze – powiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu – Mimo wszystko… Jakoś nie wyobrażam jej sobie jako swojej synowej.
Te słowa docierały do Jamesa bardzo powoli. Jakby Ginny stała na drugim końcu boiska i musiał czekać, aż je usłyszy. Coś w nim drgnęło. Kiedy matka wypowiedziała na głos to, co wiedział od dawna poczuł się, jakby wszedł w mur.
- Nie – powiedział tylko. Ginny uniosła brwi.
                Te wszystkie dni bez niej, jej głupie upieranie się… To wszystko nie miało sensu!
- Kocham ją.
Ginny wytrzeszczyła oczy. Nigdy nie widziała jeszcze, by James był tak poważny, tak pewny siebie…
- Skarbie, jesteś jeszcze bardzo młody… - powiedziała delikatnie. Znowu pokręcił szybko głową.
- Zaczekam na nią. Ile będzie trzeba. A ty się z tym pogódź – dodał nagle ostrzej – Bo czy ci się to podoba czy nie, Jo Carter będzie twoją synową!
I nie czekając na jej reakcję, odszedł prędko. Ginny stała na błoniach jeszcze długo, nie zważając na porywczy wiatr, który rozwiał jej płomiennorude włosy we wszystkie strony.

                                                                                    *

                Astoria Malfoy nigdy nie lubiła nudy. Dlatego kiedy mąż zmusił ją, żeby przeniosła się do Hogwartu, w którym nie było kompletnie nic do roboty, obraziła się na niego na śmierć.
- As…
- Nie rozmawiam ze zdrajcami.
Draco posłał jej mordercze spojrzenie.
- Byłaś w niebezpieczeństwie.
Astoria prychnęła i założyła ręce na piersi.
- Nieprawda.
Draco zacisnął usta. Czemu musiał sobie znaleźć tak upartą żonę?!
- Nie rozumiesz, że w tej sytuacji jesteśmy na świeczniku? – zapytał bezsilnie. Astoria nadal siedziała odwrócona do niego plecami. Westchnął i mówił dalej – Wielka Brytania się dzieli, każdy musi zająć stanowisko, As. Hurrlington już się po mnie odzywał, wiesz o tym.
- I dostał odpowiedź! – zawołała zirytowana – Posłałeś go do diabła!
- Ale tam nie poszedł – odparł Draco – Wszyscy byli śmierciożercy są jego grupą docelową – dodał cicho – A tych, którzy się opierają przekonuje innymi sposobami.
Astoria przewróciła oczami.
- Poradziłabym sobie z tymi jego „sposobami”…
Draco zaśmiał się wesoło i przysunął do niej.
- Ależ oczywiście! – zawołał z ironią i próbował cmoknąć ją w policzek, ale w ostatniej chwili się odsunęła i pocałował szafę za nią.
- Dobrze ci tak! – oznajmiła, parskając głośnym śmiechem. Draco w odwecie chwycił ją w pół i mimo głośnych protestów, nie wypuszczał.

                                                                                  *

                Od kiedy Dakota Scott została ogłoszona Prefektem Naczelnym Hogwartu, życie jego mieszkańców znacznie się utrudniło. Ani magiczna policja, która patrolowała nieustannie korytarze, ani aurorzy, którzy strzegli każdego tajnego i oficjalnego przejścia, nie byli tak skuteczni jak ona. Żaden łamacz regulaminu nie miał szans, gdy stała na warcie. Poza jednym.
                Jesse od jakiegoś czasu zauważał, że wszystko uchodzi mu na sucho. Od czasu pamiętnego szlabanu w bibliotece, Dakota udawała, że nie istnieje. Nie zwracała uwagi na jego wybryki, wracanie o różnych porach do Wieży, przeszkadzanie całemu domowi w nauce i kilka innych, mniej wybrednych incydentów. Ostatni raz zwróciła na niego uwagę na balu, kiedy znowu ją zawstydził.
                Ale Jessiemu wcale to nie odpowiadało. Z jakiegoś powodu im bardziej ona go ignorowała, tym większe głupoty wymyślał. Nie przyznawał się do tego nawet przed sobą, ale marzył o szlabanie.
- Potrzymaj to – syknął do Jamesa, podając mu olbrzymie pudło. Potter uniósł brwi a Jesse wyszczerzył zęby i zerknął w prawo. Dakota siedziała na sofie, zaczytana w przerażająco grubą książkę.
- To Namolne Myszy – oznajmił głośno. James zerknął do pudła. Było pełne wyglądających prawdziwie myszy, które jednak były o wiele lżejsze od żyjących zwierząt.
- Co one robią? – zainteresował się żywo James.
- Ogólny chaos i zamieszanie – odpowiedział mu Jesse – Są szybsze od błyskawicy, potwornie piszą i są namolne.
- Aha.
James przyglądał się jeszcze chwilę Namolnym Myszom, potem spojrzał na Jessiego i kierunek, w którym patrzył i powiedział:
- Świetny pomysł. Plus trzydzieści do zajebistości, szacunek i uznanie. NIE ZADZIERAJ Z DAKOTĄ!
Jesse wytrzeszczył oczy. James wydawał się śmiertelnie poważny.
- Stary, możesz robić co chcesz, wkurzać kogo chcesz, ale z dobrego serca i doświadczenia mówię ci: NIE ZADZIERAJ Z DAKOTĄ.
Jesse trawił przez chwilę te słowa, a potem znów spojrzał w prawo.
- No to idę!
James ukrył twarz w dłoniach.
                Dakota czytała podręcznik Zielarstwa, kątem oka obserwując Pokój Wspólny. Panował tu niepokojący spokój i nosem węszyła aferę. Nie długo musiała czekać. Atwood przemaszerował przez cały salon, z wielkim pudłem pod ręką, a potem postawił je na środku i wyjął różdżkę. Dakota ścisnęła wargi i pomacała swoją różdżkę w kieszeni. Wiedziała, że za chwilę wydarzy się coś bardzo złego.
                Jesse stuknął w pudło, jego ściany opadły a w Pokoju Wspólnym pojawiła się setka myszy, które zaczęły pędzić w kierunku dziewczyn, kompletnie omijając chłopców i włazić im pod szaty. Dziewczyny piszczały i uciekały, rzucały się na swoich kolegów, mierzyły do myszy z różdżek, wszystkie na raz rzucając się na schody do dormitoriów dziewcząt. Chłopcy płakali ze śmiechu, a Jesse, na którego patrzyła Dakota włożył ręce do kieszeni i obserwował jej minę.
                Prefekt Naczelna wstała z miejsca i z godnością podeszła do niego.
- Masz dziesięć minut na pozbieranie tych kretyństw – powiedziała spokojnie. Jesse zmarszczył brwi.
- Coś jeszcze? – zapytał z nadzieją. Dakota patrzyła na niego, jak na robaka.
- To wszystko.
- W takim razie niczego nie pozbieram! – oznajmił radośnie. Dakota wyglądała, jakby nudziła ją ta sytuacja. W rzeczywistości gotowało się w niej jak jeszcze nigdy w życiu.    
- Nie? – zapytała tylko.
- Nie.
Jesse wyglądał, jakby ta sytuacja sprawiała mu dziką satysfakcję. Dakota nie okazywała żadnych emocji.
- Świetnie.
Odwróciła się na pięcie a potem, nawet nie spojrzawszy na Jessiego podeszła do tłumu dziewcząt przy schodach, wrzasnęła coś do nich, odwróciła się i wyjęła różdżkę. Strzepnęła nią lekko i wszystkie myszy zamarły, następny ruch i zaczęły wracać do pudła. Dziewczyny upewniły się, że nic im nie grozi i zeszły ze schodów, ostrożnie wracając do salonu.
                Jesse zgrzytnął zębami. Wpatrywał się w nią tak płonącym wzrokiem, że aż dziw, że nie stanęła w ogniu. Dakota tymczasem upewniła się, że sytuacja jest opanowana, wróciła na sofę i otworzyła książkę, na której ją zamknęła. Jesse obserwował ją jeszcze przez chwilę, a potem powstrzymując się przed kopnięciem czegoś lub kogoś, powlókł się do dormitorium.

                                                                              *

                Dawno nie widziano w Hogwarcie takiego szaleństwa, jakie ogarnęło połowę damskiej części zamku, gdy Albus Potter zaczął rozmawiać z dziewczynami. Codziennie widywano go z inną koleżanką, rzadko wieczorem była nią ta sama, co rano. Scorpius walił go po plecach, głośno gratulując, Rose oznajmiła mu, że nie należy już do jej rodziny, a Albus miał się świetnie. Od kiedy odkrył, że w Hogwarcie jest o wiele więcej ciekawych dziewczyn niż jedna, jego życie było zdecydowanie weselsze.
- Wstyd mi za ciebie! – usłyszał i obrócił się zdumiony. Lily zatrzymała się w czasie kolacji, przy stole Ravenclawu, gdzie Albus opowiadał właśnie umiarkowanie śmieszny żart, a trzy Krukonki zaśmiewały się perliście.
- O co chodzi, mała?
Lily złapała się pod boki i zatrzepotała rudą główką.
- O ciebie, durny baranie! – zawołała. Krukonki zgodnie wbiły w nią sztyletujące spojrzenia.
- Zjeżdżaj – rzucił tylko Al i odwrócił się do koleżanek. Lily nie ruszała się z miejsca. Wydęła tylko policzki i nachyliła się nad nim, wykrzywiając złośliwie.
- Jak któraś z was zostanie jego dziewczyną, ojciec go wydziedziczy, więc poszukajcie sobie innej ofiary!
I zostawiając je wszystkie z bardzo głupimi minami, odeszła do stołu Gryffindoru. Albus parsknął głośnym śmiechem.

                                                                                      *

                Od Starożytnych Run, Louis nie miał okazji porozmawiać z Leah, ani czegokolwiek jej wytłumaczyć. W gruncie rzeczy było to dla niego idealne rozwiązanie, bo właściwie nie wiedział jak ma jej to wszystko wyjaśnić. Był pewien, że bardzo lubi Grace i nie chce jej krzywdzić. Ale na widok Leah po prostu głupiał i przestawał nad sobą panować.
                W końcu, któregoś dnia zobaczył ją na korytarzu, wracającą z lekcji. Nie zastanawiał się.
- Leander!
Nie odwróciła się, choć był pewien, że go usłyszała.
- LEANDER! – warknął, doganiając ją, na pierwszym stopniu schodów.
- Weasley, zabieraj te obślizgłe łapy! – rzuciła, wciąż nie odwracając się do niego. Louis parsknął wściekle, wyprzedził ją i stanął przed nią, blokując jej drogę. Leah na ten widok zaczęła wyjmować różdżkę.
- Co mam powiedzieć?! – zawołał, nie przejmując się tym, że ludzie zaczynali przyglądać im się z ciekawością – Mam dziewczynę – powiedział patrząc jej poważnie w oczy – Mam ją od czterech lat.
- Gratuluję – wycedziła Leah, ze złośliwym uśmiechem – Mam nadzieję, że wasze dzieci będą zdrowe.
I spróbowała go wyprzedzić, ale znowu zastąpił jej drogę i chwycił za ramię.
- Puść mnie!
Nie puścił. Zamiast tego przysunął się jeszcze bardziej, a jego wzrok palił ją tak, że poczuła dziwną słabość w nogach. I przestała się wyrywać.
- Mam z nią zerwać? – zapytał cicho – Powiedz, a to zrobię.
Leah zamarła. Na Merlina, jaki on był… Czemu nie może się ruszyć, a przez jej ciało przechodzą tak silne dreszcze? Powinna go rąbnąć, albo potraktować jakąś klątwą… Tylko, że nie mogła.
- Przestaniesz być taka, jeśli będę sam? – pytał, świdrując ją spojrzeniem – Pogadasz ze mną wtedy, pójdziesz na spacer?
Ile uczuć i myśli miała teraz w głowie. Coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyła wypalało jej wnętrzności. A potem przypomniała sobie wszystko, o czym przecież musiała pamiętać. Nie może się z nikim spotykać. A już zwłaszcza nie z kimś, kto jest w poważnym związku i ma chwilową zachciankę.
- Zaczynasz mnie nudzić, Weasley – wyjąkała, drżącym głosem, który go nie zmylił.
- I ty mnie też, Leander – odparł, puszczając ją. Zamiast tego przysunął się tak, że ich ciała stykały się ściśle ze sobą – Możesz się opierać ile zechcesz, nic ci to nie da.
A potem odsunął się od niej, odwrócił i odszedł, nie patrząc już na nią. A Leah wbiło w ziemię i miała wrażenie, że właśnie ją spetryfikowało.

                Grace lubiła plotki, ale nie, gdy dotyczyły niej samej, albo jej chłopaka. Dlatego tego wieczora ogarnęła ją prawdziwa furia, gdy któraś osoba z rzędu opowiedziała jej niesłychaną historię o spotkaniu Louisa z jakąś Gryfonką na schodach. Kilka pierwszych osób zignorowała. Przecież to głupie! Jej chłopak nie ma żadnego romansu. A już na pewno nie z Leah Leander, tą dziwaczką z Gryffindoru!
- Tak słyszałam cię, Tracy! – warknęła do Krukonki, która z udawaną troską opowiadała jej co widziała niedawno.
- Cóż, w takim razie powodzenia – powiedziała Tracy, a Grace użyła całej samokontroli, żeby jej nie przekląć.
                Wyszła z Pokoju Wspólnego Ravenclawu i ruszyła korytarzem. Nie widziała Louisa od obiadu i nie miała pojęcia gdzie mógł być. Ostatnio coraz częściej znikał, ale nigdy się tym nie przejmowała. Myślała, że może spędza czas z rodziną, niedawno pogodził się z Jamesem, często łaził gdzieś z Red, albo Dominique... Poza tym Louis był samotnikiem, i lubił włóczyć się samemu.
                Ale ostatnie wydarzenia stanęły jej nagle przed oczami w zupełnie innym świetle. To jego przesiadywanie przed oknem, jakby starał się kogoś wypatrzeć, włóczenie się po błoniach wieczorami i, Grace przystanęła go to sobie przypomniała – jego wypytywanie o Leander, kilka tygodni temu. A teraz te plotki.
                Przyspieszyła. Cóż, nie pierwszy raz spotyka się z tym, że jej chłopak stał się obiektem zainteresowania jakiejś flądry. Nie z takimi sobie radziła. Grace zmieniła kierunek, to nie jego należy pilnować. Z morderczym wzrokiem skręciła do Wieży Gryffindoru.

                                                                              *

                Kojące odprężenie zawładnęło Hogwartem po balu. Na moment zapomnieli, że za grubymi murami zamku trwa wojna, która ze względu na swoje powody jest bardziej nieobliczalna niż jakakolwiek targała Europą w ostatnich stuleciach. Aż do pewnego poniedziałku, gdy uczniowie wchodzili do Wielkiej Sali w dobrych nastrojach i spokojnych nerwach.
                Niewiele osób zdążyło napić się herbaty, gdy głośny krzyk wypełnił Wielką Salę. Wiele głów obracało się w stronę stołu Hufflepuffu, skąd dobiegł ich ten przerażający dźwięk, ale wtedy wiele podobnych odezwało się w całej sali.
                „Żongler” przechodził z rąk do rąk, często wydzierany sobie w kawałkach. Jego strona tytułowa głosiła:

                „Niemcy upadły. Świat stoi otworem dla Ankdala.
Wczoraj, w godzinach wieczornych Minister Magii Niemiec, Horst Kuller ogłosił na konferencji prasowej gotowość przyłączenia się do Unii Trzech Królestw i innych państw paktu. „Jesteśmy pewni, że wyprowadzenie magii z ukrycia, to najważniejszy i najpotrzebniejszy krok w dziejach ludzkości.” – powiedział szef rządu Niemiec. W kraju od dzisiaj ruszyły przygotowania do poinformowania społeczności mugoli o prawdzie o naszym świecie. Ciężko przewidzieć, jak zostanie to przyjęte – wiadomo, że w Skandynawii trwają walki z niemagicznymi osobami, które zostały przymuszone do przyjęcia nowych zasad. Liczbę ofiar ciężko oszacować.
                Decyzja Niemiec budzi niepokój na całym świecie. Dołączenie tego potężnego państwa do paktu, w którym są już obok Skandynawii, Francja, Rosja i wiele innych krajów, może oznaczać ostateczną przegraną koalicji, w której pozostały już tylko Wielka Brytania, Hiszpania i Włochy.