Wiedziałem, że nie dasz się zabić
Lecieli.
Rose oglądała z zafascynowaniem widoki z wysokości i co chwila pokazywała coś
Draconowi, który siedział koło niej i chętnie się do niej przyłączył w
porównywaniu fantazyjnych obłoczków. Hermiona, profesor McGonagall i Kingsley Shacklebolt
dyskutowali cicho nad konkursem Beauxbatons. Tylko Scorpius siedział w
milczeniu i wydawało się, że myśli nad czymś intensywnie.
- To miłe ze strony organizatorów,
że przysłali po nas powóz – powiedziała Hermiona. – Ciekawe czy każdy finalista
mógł na to liczyć.
- Tak myślę – odezwał się swoim
głębokim basem Minister Magii. – Korespondowałem w ubiegłym tygodniu z szefem
rządu w Hiszpanii. Im też zaproponowano wszelkie wygody.
- Ile szkół dotarło do finału? –
zapytał Dracon, odrywając się od obłoczków.
- Trzy – odparła profesor
McGonagall. – Oprócz Hogwartu i hiszpańskiej Akademii, jeszcze włoska.
Kingsley powoli obrócił twarz w jej
stronę.
- To ciekawe… - mruknął nagle. Nim
zdążył cokolwiek dodać, Scorpius niespodziewanie pokręcił szybko głową, a potem
przyłożył palec do ust.
Rose i dorośli przyglądali się ze
zdumieniem jak wyjmuje z plecaka pergamin i pisze na nim coś naprędce, a potem
przekazuje każdemu z nich te same słowa i wskazuje na przednią kabinę powozu, gdzie
siedzieli ich przewodnicy. Na skrawku papieru napisał tylko: „OBSERWUJĄ NAS”.
*
Korneliusz
Knot prowadził wielką armię obrońców ministerstwa na ratunek zajętemu
budynkowi. Szedł pierwszy między gęstwiną mugolskich hydrantów i skrzynek
pocztowych, a za nim podążał Harry i oddziały, w które wstąpił nowy duch.
- Tutaj – Knot zatrzymał się przy
najbardziej niepozornym hydrancie na świecie.
- Jak to działa? – zapytał Harry.
Knot postukał w hydrant różdżką.
Ku
zdumieniu wszystkich metal rozstąpił się i pojawił się otwór mogący pomieścić
najwyżej jednego, niezbyt dobrze odżywionego człowieka na raz.
- To wyjście ewakuacyjne – oznajmił
Korneliusz Knot. – Jedyne, o którym wie tylko Minister Magii. I teraz jakieś
dwadzieścia tysięcy ludzi – szepnął Harry’emu na ucho. Ten skinął mu tylko
głową i odwrócił się do porucznika Raejacka.
- Ile osób może być w środku? –
zapytał rzeczowo. Żołnierz natychmiast się wyprostował, jakby mówił do niego
sam generał.
- Myślimy, że około kilkuset. Tyle
wystarczyło, by Hurrlington zajął całe ministerstwo. Reszta jest pod Londynem,
gdzie czeka na sygnał.
Harry ważył coś chwilę w myślach.
- To pułapka – powiedział w końcu.
– Hurrlington chce tą jedną bitwą wygrać wszystko. Podziel swoje siły na trzy
części – dodał nagle. – Wyślij największy oddział do Hogwartu. Tam padnie
najsilniejsze uderzenie. Ustawcie się w Hogsmeade i od strony gór. Nie
wpuszczaj nikogo poza jednym człowiekiem.
- O kim pan mówi? – zapytał
zdumiony Raejack. Harry nachylił się do niego i powiedział mu coś na ucho.
- Nie spodziewam się go, ale
nadzieja umiera ostatnia… Jeśli pojawi się w Hogwarcie dajcie mu przejść. Drugi
oddział – dodał szybko Harry – rozstaw po Londynie, tak, żeby nie rzucał się w
oczy ale mógł w każdej chwili dołączyć. Mi zostaw trzysta osób.
Raejack bez słowa kiwnął głową i
odwrócił się, by wykonać rozkazy, ale Harry zdążył go jeszcze zatrzymać.
- Gdzie jest Ian Warren? Podobno
nie zawiesił służby, tylko udał się do Hogwartu, bo uznał, że tam będzie
groźniej!
Raejack skinął głową.
- Prosił o to przeniesienie. Ale
spodziewamy się, że dołączy jak tylko będzie mógł!
Harry skinął mu głową, a Raejack
pospiesznie oddalił się i zaczął wykonywać jego polecenia. Harry wrócił do
przyglądającego się hydrantowi Knota.
- Słyszeliście? – syknął Albus. –
Warren miał się zjawić, a jeszcze go nie ma! A przecież wiedział o bitwie przed
nami!
James słuchał go, jakby też się nad
tym zastanawiał, ale Jo machnęła szybko ręką.
- Nieważne… Teraz musimy coś
wykombinować, żeby dostać się do tego oddziału co wasz tata!
Reszta zgodziła się z nią i zaczęli
tak manewrować, by nie znaleźć się w zasięgu wzroku Raejacka, ale zostać blisko
tych, których odsyłał do Harry’ego. Nagle Albus zatrzymał się i wpatrzył w
Scarlett palącym wzrokiem.
- Hogwart jest bezpieczny –
powiedział szybko. – Tata wysłał tam największy oddział. Możesz spokojnie
wrócić i…
- NIE MA MOWY! – zawołała Scarlett
tak głośno, że Jo rąbnęła ją w żebro, bo Raejack zaczął rozglądać się w
poszukiwaniu źródła hałasu i wszyscy musieli schować się za innymi żołnierzami.
– Ja… nie odejdę, Al… - powiedziała bardzo cicho, tak, ze tylko on ją usłyszał.
- Nie zostawię cię, nie wiedząc co się dzieje… Proszę, nie każ mi tego robić.
Al miał wrażenie, że cały topnieje,
ale wiedział co musi zrobić.
- Przykro mi, Scarlett. Ale czym
innym jest odwaga a czym innym bezsensowne ryzyko. Nie jesteś typem żołnierza i
za to właśnie cię uwielbiam – dodał szybko, nieznacznie przeciągając dłonią po
jej twarzy. – Jeśli wejdziesz do środka możesz zginąć.
- Ale… - po twarzy Scarlett
spłynęła pojedyncza łza, a Albus warknął głucho. W tym momencie Jo zobaczyła co
się dzieje i podeszła do nich.
- Nie mazgaj się, Archibald! –
walnęła szybko. – Masz robotę.
Albus i Scarlett spojrzeli na nią
zdumieni.
- Jakieś sto tysięcy stóp nad
ziemią jest właśnie Minister Magii i kilku niezłych czarodziejów – powiedziała
szybko Jo. – Żadna sowa ich nie dogoni, a założę się, że bardzo by chcieli
wiedzieć co się dzieje. Wymyśl sposób jak ich tu ściągnąć!
Albus wciągnął głośno powietrze.
- To niebe…
- Al, błagam cię – jęknęła Jo. – To
chyba nie bardziej niebezpieczne niż zostanie tutaj? I jak ma teraz wrócić do
Hogwartu, jeśli zostanie otoczony obronnym kordonem? Myślisz, ze ktoś jej
uwierzy, że jest uczennicą, wymknęła się na bitwę a teraz wraca?
- Jo ma rację. Muszę powiadomić
Rose i resztę.
- Jak?! – wrzasnął histerycznie Al.
– Lecą powozem ciągniętym przez testrale! Wylecieli kilka godzin temu. Jak
chcesz ich złapać?!
Scarlett przymknęła oczy.
- Świstoklik. Mogę im wysłać
świstoklika.
- JAK? – zdumiała się Jo.
- To możliwe – dodał Albus, ale
wciąż nie wyglądał na przekonanego.
- Krukoni… - mruknęła Jo i odeszła.
- Obiecaj mi, że przeżyjesz… -
powiedziała szybko Scarlett. Al uśmiechnął blado.
- Pod warunkiem, że będziesz
czekać.
Scarlett wychyliła się, by
spojrzeć, czy któryś z dowódców nie patrzy, a potem dosłownie na sekundę
przystawiła swoją twarz do jego policzka.
- Spotkamy się niedługo! – a potem
odwróciła się i bez słowa pobiegła w przeciwną stronę.
Podczas gdy wszyscy żołnierze i
piątka uciekinierów z Hogwartu grupowali się przed bitwą, Dakota przyglądała
się Jessiemu.
- Dziwnie się zachowujesz –
oznajmiła. – W szkole też byłeś jakiś inny…
Jesse wykrzywił się tylko.
- Wydawało ci się – powiedział,
biorąc ją za rękę i zmienił temat. – Nie sądziłem, że będziesz chciała się bić.
Posłała mu dumne spojrzenie.
- Co to za prefekt, który nie ma
jaj? – zapytała a jemu opadła szczęka. Mój Boże, jaka była wspaniała… Patrzył
na nią, nie mogąc się nadziwić, że chciała w ogóle na niego spojrzeć. A potem
straszna prawda zalała go jak lodowata woda.
- Scott, ja… muszę ci…
- Chodźcie! – syknął James i pchnął
ich w kierunku kolumny, która ustawiała się za Harrym.
Dziękować Bogu, było tu takie
zamieszanie, że nikt ich jeszcze nie rozpoznał.
Dakota
pociągnęła Jessiego za rękę i pobiegła za Jo, Jamesem i Albusem, nie zwracając
uwagi na spojrzenie swojego chłopaka.
*
W
Hogwarcie panował chaos. Ktoś wracał z Hogsmedae, inny dostał list, jeszcze
ktoś podsłuchał nauczycieli. Wszyscy wiedzieli już, że w Londynie trwa wielka
bitwa, podobno wrócił na nią sam Harry Potter, którego nie widziano od
miesięcy, podobno Hurrlinton zajął już gmach ministerstwa, podobno ktoś widział
smoki i olbrzymy…!
Louis
nie słuchał żadnych plotek i przecinał korytarze w oszałamiającym tempie. Musi
się tam dostać. Musi. Napisał do Jamesa, bo jak podejrzewał jego kuzyn i jego
banda poszukiwaczy przygód też chcieliby być w ogniu sytuacji, ale nie dostał
odpowiedzi. Przypomniał sobie, że w trzeciej klasie odkryli kilka tajnych wyjść
z zamku i szybko zmienił kierunek, ale już w połowie drogi uzmysłowił sobie jak
będzie to trudne.
Milczący
aurorzy, którzy przez cały rok usilnie starali się udawać niewidzialnych, by
nie zakłócać normalnego rytmu, teraz jakby się rozdwoili. Byli wszędzie, a już
na pewno przy każdym (znanym Louisowi) przejściu.
Zaklął
głośno i znowu się odwrócił. Jeśli trzeba będzie zeskoczy z Wieży
Astronomicznej i popędzi… Zatrzymał się. Przechodził właśnie koło gabinetów
nauczycieli na piątym piętrze, a z jednego z nich dobrzmiewał odgłos głośnej
rozmowy.
- Powinniśmy natychmiast się tam
teleportować! – mówiła do kogoś Norah Johnson. – To jest obowiązek każdego
dorosłego czarodzieja, by bronić tego kraju, by bronić mugoli i każdego kto
potrzebuje ochrony!
- Masz świętą rację – odparł jej
Ian Warren. – Nikomu tak jak mnie nie spieszy się na tę bitwę, ale obrona
Hogwartu również jest niezwykle istotna.
- Raejack wysłał nam dziesięć
tysięcy ludzi! – darła się Norah. – Dzieci są bezpieczne, a ja nie będę
siedzieć w zamku, gdy tam ktoś za mnie ginie!
- Droga koleżanko – mówił spokojnie
Warren. – Radzę się uspokoić i napić zielonej… - TRZASK.
Drzwi otworzyły się z hukiem i
profesor Johnoson wypadła z gabinetu Warrena, nie obracając się za siebie.
Louis spojrzał na nią zdumiony, ale nie zwracała na niego uwagi, wściekle
maszerując.
- Kretyn… - mruczała pod nosem. –
Dobrze, że w tym zamku jest jeszcze jeden żołnierz.
I ku zdumieniu Louisa skierowała
się w stronę gabinetu profesora Longbottoma. Louis wiedział, że to jego jedyna
szansa.
- Pani profesor! – zawołał i
spojrzała na niego nieprzytomnie. – Niech mnie pani zabierze ze sobą!
Norah patrzyła na niego jak na
wariata.
- Gdzie?
- Do Londynu – powiedział, robiąc
kilka kroków w jej stronę. – Ja… muszę tam być.
Norah pokręciła głową.
- Weasley, nawet pomijając fakt, że
jestem twoją nauczycielką i moim zadaniem jest cię przede wszystkim chronić…
- Błagam – powiedział z płonącym
wzrokiem. – Z tego zamku nie ma ucieczki. Wszystkie przejścia, wyjścia i Merlin
wie co jeszcze są zabezpieczone… Ja muszę tam być. Pani nie rozumie!
Norah wpatrywała się w niego bardzo
długo.
- Weasley, dlaczego mam wrażenie,
że tu chodzi o dziewczynę?
Louis przymknął oczy.
- Bo mam trudną dziewczynę, pani
profesor.
Norah wyglądała, jakby nie wierzyła
sama w to co robi.
- Odcięli nam kominki i zablokowali
każdy rodzaj magii transportowej jaka jest znana – powiedziała szybko. –
Ostatnią nadzieją był ten kretyn Warren, który jest pieprzonym porucznikiem w
armii! – dodała wściekle w stronę drzwi, którymi przed chwilą trzasnęła. – Ale
jakoś się nie kwapi do walki!
- A profesor Longbottom? – spróbował
szybko Louis. Norah zrobiła bezradną minę.
- Jeśli nie dadzą zgody ostatniemu
bohaterowi poprzedniej wojny jaki jeszcze został w Hogwarcie, to nic nie
poradzimy!
Louis skinął jej głową, a potem
oddalił się bez słowa, gdy profesor Johnson załomotała do gabinetu Neville’a i
szybko weszła.
On
tymczasem usiadł we wnęce i modlił się gorączkowo.
*
Hermiona
spojrzała natychmiast na Rose, Minister ostrożnie wyjął różdżkę, a Draco wpatrzył
się w trzech przewodników w kabinie przed nimi. Scorpius też pomacał się po
kieszeni i zamarł.
- Co?! – syknęła Rose, przyglądając
mu się uważnie. Bardzo powoli wyjął z kieszeni dżinsów coś, co jeszcze kilka
godzin temu było różdżką z morwy, a teraz wyglądało jak gumowy but. Nie zdążyli
się porządnie zdziwić, gdy patyczek w ręku Kingsleya pisnął cicho i zmienił się
w czerwony balon. Hermiona, Draco, Rose i profesor McGonagall zaczęli sprawdzać
swoje kieszenie w panice i roztargnieniu, ale skutki były podobne. Zamarli, a
potem…
- Tego szukacie?
Drzwi kabiny otwarły się z hukiem i
pojawił się jeden z ich „opiekunów”. W ręku trzymał pięć prawdziwych różdżek.
- Mam dobrą i złą wiadomość –
oznajmił. – Dobra jest taka, że nasza podróż dobiega końca. Zła, że dla was
oznacza to śmierć.
Może i przewodnik miał pięć różdżek
plus swoją własną, ale chyba nie wiedział z kim podróżuje. Nim skończył mówić
Draco rzucił się na niego, zwalając go z nóg, a Kingsley obrócił się
błyskawicznie i w mgnieniu oka znokautował go tak, że upadł, a różdżki
rozsypały się po podłodze powozu. Ale wtedy z pierwszej kabiny wypadli dwaj
pozostali mężczyźni i przywołali do siebie różdżki, nim ktokolwiek zdołał je
podnieść.
- Świetna robota, panie ministrze –
warknął jeden z nich, oglądając rozbity nos swojego przyjaciela. – A teraz
siadać! – ryknął na wszystkich celując w nich jedną z różdżek. Posłuchali go.
- Nie ma żadnego konkursu, prawda?
– odezwała się Rose. Hermiona posłała jej wściekłe spojrzenie, a Scorpius miał
ochotę jej przyłożyć.
Tymczasem przewodnik tylko się
zaśmiał.
- Oczywiście, że nie ma! – zawołał,
jakby nie mógł się nadziwić ich naiwności. – Dyrektor Beauxbatons srogo by się
zdziwił, gdyby was tam zobaczył! Wspaniały sir Hurrlington obmyślił swój plan
perfekcyjnie. W tym właśnie momencie ginie trzech ostatnich Ministrów Magii w
Europie, którzy sprzeciwili się Gustavovi Ankdalowi!
Kingsley po raz pierwszy od kiedy
zorientowali się, że nie mają różdżek, patrzył na niego ze strachem.
- Czyż to nie genialne? – zapytał
retorycznie przewoźnik. – W tym momencie w Londynie oddziały sir Hurrlingtona
niewielkim nakładem pokonują waszą żałosną armię… - mówił a w oczach wszystkich
rósł taki strach, że zrobiły się wielkie i szkliste. – Brytyjczycy nie pójdą
się bić, gdy nie ma za kogo!
- Nie wiesz co mówisz. – powiedział
Minister. – Nigdy nie wygracie!
Przewoźnik spojrzał na niego
rozbawiony i na moment stracił czujność. Tyle wystarczyło. Draco po raz kolejny
zerwał się z miejsca i rzucił na porywacza, który nie zdążył wycelować. Drugi
mężczyzna, który prowadził powóz ruszył na pomoc koledze, ale wtedy cała reszta
zdążyła już zerwać się z miejsc i włączyć do walki.
Wydawało
się już, że zdołają pokonać porywaczy, ale wtedy coś się stało. Powóz zatrzymał
się gwałtownie a jeden z przewoźników wyszczerzył zęby w strasznym uśmiechu i
już wiedzieli co to oznacza, na sekundę nim zaczęli gwałtownie spadać. Wszyscy
stracili równowagę, różdżki potoczyły się gdzieś w kąt. Błysnęło, ktoś krzyknął
i nie wiedzieli już co się dzieje. Runęli w dół.
*
Harry
ustawiał oddziały.
- Tam na dole czeka nas krew i pot!
– mówił, a wszyscy wpatrywali się w niego jak zaklęci. – Hurrligton zajął
ministerstwo, by terroryzować każdego kto się z nim nie zgadza. Jeśli go nie
odzyskamy, ta wojna jest przegrana. Dlatego proszę, by każdy z was zastanowił
się czy wie po co tam wchodzi i czy wie… że może już stamtąd nie wrócić.
Wydawało się, że fala zawahania
przejdzie przez tłum ale nic takiego się nie stało. Harry skinął głową krótkim,
żołnierskim gestem.
Na końcu oddziału James spojrzał na
Jo.
- Może…
- Nie.
- Carter…
- Zamknij się.
James westchnął cicho, a Jo
wzniosła oczy do nieba.
- Nie marnuj tlenu. Zostaję.
James zaśmiał się ponuro. Przecież
wiedział. Nie zwracając uwagi na nikogo pocałował ją szybko.
- Lepiej się pospieszmy! – odezwał
się Al, gdy kolumna zaczęła się przesuwać i ruszyli do przodu.
Jesse
szedł na końcu. Jak bardzo się pomylił… Nie było takiego złota na świecie,
którego by nie oddał by cofnąć czas. I fakt, że zrozumiał to teraz, gdy Dakota
maszerowała przed nim dzielnie na bitwę, sprawiał, że miał ochotę wbić sobie
różdżkę prosto w serce.
- Zaczekaj… - szepnął, doganiając
ją. Spojrzała na niego skonsternowana.
- Za minutę wchodzimy do
ministerstwa – syknęła nerwowo. – To nie może zaczekać?
Pokręcił głową i wziął ja za rękę.
- Słuchaj… Nie mogę tam wejść,
niczym nie powiem ci czegoś.
- To naprawdę tak ważne? –
niecierpliwiła się.
- Jeśli coś mi stanie będziesz mnie
opłakiwać. A nie powinnaś – dodał gorzko. Dakota z wrażenia przystanęła i
opuściła różdżkę.
- Słucham.
Jaka była ładna w tym fioletowym
niebie, z ciasno związanymi włosami.
- Jestem kretynem, Scott. Wydawało
mi się, że duszę się z związku z jedną osobą i zrobiłem coś strasznego… - Nie
dokończył. Dakota cofnęła się o krok i złapała głośno powietrze. Chciał coś
jeszcze dodać, wyjaśnić… Ale nie było już czasu. Pierwsze osoby wskoczyły do
przejścia w hydrancie i kolumna coraz szybciej posuwała się naprzód. Jo
krzyknęła coś do nich, Dakota odwróciła się powoli, a Jesse zobaczył łzy w jej
oczach. Chciał jej dotknąć i powiedzieć cokolwiek, ale nie zdążył. Wskoczyła do
przejścia, ktoś oddzielił ich od siebie i już jej nie widział.
*
Louis
poderwał się z miejsca, gdy tylko drgnęły drzwi gabinetu profesora Longbottoma.
Ale gdy tylko wpatrzył się z nadzieją w Norah, ta machnęła szybko ręką dając mu
znak, by się nie odzywał. Zrozumiał, gdy zobaczył za nią Neville’a, który
ruszył szybkim krokiem przez korytarz. Norah została nieco w tyle i zaczekała,
aż Neville będzie na tyle daleko, że jej nie usłyszy.
- Za pięć minut w gabinecie
dyrektorki! – syknęła do Louisa. – Gdy znikniemy zdążysz wskoczyć w ogień!
Louis kiwnął szybko głową, dając
znać, że rozumie. Chciał jej jeszcze podziękować, ale Norah odbiła się od
miejsca i pobiegła za Nevillem.
Odczekał minutę i ruszył za nią.
Zatrzymał się w niedalekiej odległości od gabinetu McGonagall na drugim
piętrze, gdzie stało teraz sporo aurorów, którzy wykłócali się o coś z
Nevillem. Ale Louis nie zdołał podsłuchać ich rozmowy, bo coś innego
przyciągnęło jego wzrok.
- LUCY! – zawołał, zapominając o
tym, że miał być cicho i zerwał się z miejsca. Jego kuzynka czaiła się między
schowkiem na miotły a starą zbroją.
- Louis! – Lucy wyglądała okropnie.
Miała podkrążone, puste oczy, zmierzwione włosy i cała drżała. Miał też
nieodparte wrażenie, że schudła, a przecież widział ją dwa dni temu…
- Co ty tu robisz? – zapytał
szybko.
- Ja… Muszę jechać do Londynu, Lou…
- powiedziała z gorączką. – Cameron… Ja…
- Lucy, uspokój się! – podszedł do
niej i chwycił ją za ramiona, by nią potrząsnąć. - Ja też chcę się tam dostać i
nawet jest na to sposób! Ale nie pomogę ci, jeśli się nie uspokoisz!
Lucy wzięła głęboki, drżący oddech
i utkwiła w nim palące spojrzenie.
- Naprawdę? Wiesz jak się tam dostać?
– Louis wychylił się i zobaczył, że aurorzy kiwają tylko Nevillowi głową i
powoli odchodzą.
- Może! – syknął tylko szybko. –
Ale najpierw musisz mi wytłumaczyć czemu chcesz lecieć na bitwę! Od kiedy nie
boisz się takich akcji?!
Lucy pokręciła tylko głową.
- Tam jest wujek Harry –
powiedziała słabo. – Tylko on może wiedzieć gdzie jest Cam…
Louis nie rozumiał. Był pewien, że
zabieranie Lucy, zwłaszcza w takim stanie na bitwę to najgłupszy pomysł
dzisiejszego dnia. Jeszcze parę miesięcy temu nigdy by tego nie zrobił. Ale teraz…
Czy gdyby on powiedział prawdę, ktokolwiek uznałby, że powinien lecieć do
Londynu?
Znowu
wyjrzał zza zbroi.
- Chodź! – pociągnął ją za rękę i
pobiegli razem.
*
Harry
poczuł, że jest już blisko, bo rura, którą zjeżdżał zaczynała opadać coraz
łagodniej. Zacisnął mocno palce na różdżce i zwyczajowo już poprawił okulary.
Pojaśniało i poczuł, ze upada na coś twardego. Podniósł się i rozejrzał. Znał to
miejsce… Był w Departamencie Tajemnic.
Wyjrzał czym
prędzej przez szparę w drzwiach. Pusto. Obrócił się szybko, bo za nim zjeżdżały
już następne osoby.
- Nie zaświecajcie różdżek –
polecił im cicho. – Wychodzimy tym korytarzem i idziemy do końca aż wyjdziemy w
Atrium.
Kilka osób kiwnęło mu głowami, a
potem jedno po drugim zaczęli opuszczać pomieszczenie.
*
- Jesteś cała? – zapytał James, gdy
Jo wylądowała miękko na podłodze. Skinęła mu szybko głową. – Chyba jesteśmy
ostatni – dodał obserwując jak ludzie wychodzą cicho na nieoświetlony korytarz.
- To chyba Departament Tajemnic –
odezwał się Albus, rozglądając się ciekawie. Nagle odsunął się i zrobił miejsce
dla Jessiego.
- Gdzie jest Dakota?! – zapytał ten
natychmiast.
- Nie ma jej z tobą? – zdumiała się
Jo. James od razu się spiął.
- Nie pilnowałeś jej?! – warknął.
Jesse wyglądał źle. Trzęsły mu się ręce i chyba miał problemy z oddychaniem.
- Kurwa! – ryknął wściekle i
wybiegł przez otwarte drzwi. Jo, James i Al polecieli za nim.
Kolejka ludzi
przed nimi szła w milczeniu, po ciemku lewym korytarzem prosto. Było tu
zdecydowanie zbyt spokojnie i wszyscy czuli to na swojej skórze. Jo trzymała
się blisko Jamesa, Albus co chwila sprawdzał kieszeń swoich dżinsów, a Jesse
wyłaził z siebie próbując dostrzec brązowe włosy Dakoty.
Byli
już przy schodach, które prowadziły w górę, gdy nagle w całym korytarzu
zapaliło się mnóstwo różdżek, ktoś zaśmiał się złowróżbnie i kilkadziesiąt
zaklęć przecięło się w powietrzu. Jo zdążyła złapać jeszcze spojrzenie Jamesa i
popatrzeć krótko na Ala, nim wycelowała różdżkę. Zaczęło się.
*
Powóz
spadał z oszałamiającą prędkością. Draco i Hermiona próbowali dosięgnąć
różdżek, które wypadły przewoźnikom, ale te potoczyły się do pierwszej kabiny,
do której nie mieli jak się dostać. Profesor McGonagall podczołgała się do Rose
i Scorpiusa i nakryła ich swoich ciałem, a oni wpatrywali się w siebie, nie
mogąc oderwać wzroku. Minister Magii nadludzką siłą dźwignął się z miejsca i
próbował dobrać się do różdżki jednego z porywaczy, ale wtedy stało się kilka
rzeczy jednocześnie.
Świsnęło
i czerwony promień przeciął klatkę Kingsleya, w miejscu gdzie było serce,
Hermiona krzyknęła głośno, a Draco rzucił się na przewoźnika, który w ostatnim
momencie wyrzucił swoją różdżkę przez otwór w dachu, który powstał od siły
spadania. W tym chaosie prawie nikt nie zauważył, że przed Rose
zmaterializowało się coś małego i białego.
- Zaraz się rozwalimy! – ryknął
jeden z porywaczy i zaśmiał się szaleńczo.
Draco i Hermiona przestali szukać
różdżek i rzucili się do swoich dzieci, profesor McGonagall wpatrywała się z
przerażeniem w Kingsleya, z którego krew lała się teraz wartkim strumieniem i
Scorpius też próbował dostać się do niego. I tylko Rose nie ruszała się z
miejsca.
- Scarlett… - mruknęła zdumiona.
Przed nią leżał niewielki zegarek ze śmiesznymi wskazówkami, który podarowała
jej na czternaste urodziny. Skąd się tu wziął?
Rose
dotknęła go, nie mogąc się powstrzymać, a w tym momencie coś szarpnęło ją w
okolicach pępka i poczuła jak ona i wszyscy, którzy jej dotykali, a także ci,
którzy dotykali ich, wibrują w zawrotnym tempie wokół własnej osi. Zakręciło im
się w głowie, krzyknęli, a w następnej chwili leżeli już na trawie,
nieświadomi, że w tym momencie ich powóz uderza w twarde skały i roztrzaskuje
się w drobny mak.
- ROSE!!! – zdumieni obrócili się w
tej samej chwili i zobaczyli pędzącą w ich stronę Scarlett. Scorpius i Draco
podnieśli się już na nogi i pomogli wstać Hermionie i profesor McGonagall, a
one natychmiast rzuciły się w kierunku Ministra, który stracił już tyle krwi,
że jego skóra była trupio blada.
- SCARLETT! – ryknęła Rose i
pozwoliła, by przyjaciółka rzuciła się na nią i zaczęła ją ściskać.
- Co się dzieje? – zapytał
natychmiast Draco.
- Twoja różdżka! – zawołała
Hermiona i prawie wyrwała ją Scarlett, a następnie opadła na kolana przy
Kingsleyu.
- Trwa bitwa – wyjaśniła szybko
Scarlett, patrząc ze zgrozą na Ministra. – Jesteśmy kilka przecznic za
ministerstwem magii. Hurrlington zajął je kilka godzin temu a profesor Potter ruszył
na ratunek!
Wszyscy słuchali jej zdumieni i
nawet Hermiona oderwała na chwilę wzrok od rannego ministra, gdy Scarlett
wspomniała o Harrym.
- Uciekliśmy ze szkoły – dodała
nagle, jakby wydało jej się ważne, by powiedzieć to profesor McGonagall –
Zorientowaliśmy się, że możecie nie wrócić na czas i wysłałam wam świstoklika.
- Archibald… - mruknął z podziwem
Dracon. – Dałbym ci trochę punktów, gdyby to miało jakiś sens… - powiedział,
przyglądając jej się uważnie. Ale w tym momencie Kingsley charknął potwornie i
wszyscy odwrócili się w jego stronę.
Hermiona klęczała przy nim,
szepcząc gorączkowo zaklęcia i uciskając rękawem jego ranę, ale krew nie
przestawała sączyć się ani na moment. Draco ukląkł przy niej i zabrał jej
różdżkę, a potem sam zaczął recytować przeciwzaklęcia. Ale Minister Magii
wyglądał już tak źle jak wygląda tylko człowiek w ostatnich momentach życia.
Ostatkiem
sił sięgnął po dłoń Hermiony i z trudem otworzył usta.
- Nie… pozwól… im…
Łzy ciekły po twarzy Hermiony.
- Nie rób tego, słyszysz?! Nie
poddawaj się! Tyle bitew wygrałeś, tyle razy nas ocaliłeś… - teraz jej łzy
zalewały i jego dłoń. Rose i Scarlett stały obejmowane przez Scorpiusa, a
profesor McGonagall zaciskała powieki tak mocno, że musiało ją to boleć. Draco
nie przestawał powtarzać zaklęć, ale nie było już takiej magii, która mogła
uratować Kingsleya.
Hermiona łkała głośno ściskając
jego rękę.
- Obiecuję ci… Nie pozwolimy im
wygrać!
Minister chrząknął ustami pełnymi
krwi po raz ostatni, a potem jego oddech uspokoił się i urwał.
- Dziękujemy… - szepnęła jeszcze
Hermiona. – Dziękujemy ci za wszystko…
Draco przymknął powieki i odłożył
różdżkę Scarlett. Profesor McGonagall otworzyła oczy i podeszła do Hermiony, by
pomóc jej się podnieść.
Cisza wypełniła skwer, na którym
stali, gdy wspaniałe życie kończyło się z tak okrutnego powodu.
- Archibald, czy przed
ministerstwem zostały jeszcze jakieś oddziały naszych żołnierzy? – zapytał
Draco, próbując opanować drżący głos. Scarlett skinęła głową.
- Są niedaleko. Myślę, że mają
jakieś zapasowe różdżki…
Draco i Hermiona wymienili krótkie
spojrzenia.
- Muszę przenieść gdzieś ministra –
powiedział Draco. – Archibald, musisz zostać, będę potrzebował twojej różdżki.
Potem wrócę.
Hermiona skinęła krótko głową, a
potem wyprostowała się dumnie, z prawdziwym ogniem w oczach.
- To twoja ostatnia godzina,
Stevenie Hurrlington! – rzuciła i nie czekając na resztę ruszyła z miejsca.
*
Trwała
walka. Jo i James stali plecami do siebie celując w żołnierzy Hurrlingtona,
którzy walczyli na śmierć i życie. Albus został zepchnięty do drugiego
korytarza razem z innymi, ale radził sobie niezgorzej. Jesse strzelał
zaklęciami w locie, pędząc przez zapchany korytarz i wołając głośno Dakotę. Gdy
zobaczył ją w końcu, walczącą przy windach, tak mu ulżyło, że opuścił na
sekundę różdżkę i dostał czymś w ramię.
- Kurwa… - mruknął tylko, celując
prawą ręką w lewy bark i próbując to naprawić.
Ale
nie było czasu. Wysoki dryblas runął na niego z dzikim wyrazem twarzy i Jesse
musiał momentalnie wycelować. Sparzył go gorącą wodą, ale tamten niewiele się
przejął i zaczął zasypywać go gradem czerwono-zielonych promieni.
Jesse
kątem oka namierzył Dakotę i wrócił do walki. Wyczarował tarczę, a potem
przesunął się o cal w lewo i natychmiast odbił się w prawo, usunął tarczę i
rzucił tak potężne zaklęcie oszołomienia, że dryblas zatoczył się i runął do
tyłu powalając przy okazji kobietę, która walczyła koło niego.
- SCOTT!!! – ryknął Jesse, próbując
się do niej dostać.
Dakota
też radziła sobie dobrze. Pokonała już chyba ze trzech żołnierzy Hurrlingtona,
wzbudzając podziw dorosłych, którzy byli po ich stronie. Jesse przedzierając
się do niej strzelił jeszcze kilka razy i w końcu, gdy się przed nią zatrzymał,
ta część korytarza, w której byli wydawała się już czysta.
- Scott! – krzyknął, łapiąc oddech.
– Nie dałaś mi wytłumaczyć!
Dakota obróciła się najpierw wkoło
własnej osi, by upewnić się, że nie ma tu już ludzi sir Stevena, a potem
stanęła naprzeciw niego wyprostowana.
- Przepraszam, Jesse. Gdzie moje
maniery? – zapytała strasznym, pozbawionym uczuć głosem. – A więc opowiedz mi,
jak było, gdy się zabawiałeś ze swoimi koleżankami?
Jesse warknął głucho a potem
splunął na ziemię.
- Scott, ja… Jestem największym
kretynem na świecie. To był… moment! I żałuję go bardziej niż…
- Niż ja tego, że cię spotkałam? –
zapytała Dakota grzecznie. Jesse zaklął.
- Nie nadaję się do związków! Nie
umiem tak żyć! Chciałem tylko odreagować, nie sądziłem, że to skończy się w jej
dormitorium i…
Urwał. Wzrok Dakoty był tak pełen
bólu, że on sam go poczuł. Ale nim którekolwiek z nich zdążyło coś powiedzieć,
Dakota pisnęła, Jesse poczuł jak czyjaś ręka chwyta go za ramię i mocno odwraca
w swoją stronę.
Nie
miał pojęcia kiedy James i Jo pojawili się za nimi. Zdążył tylko zobaczyć
przestraszony wzrok Carter, która stała kilka kroków za Jamesem, nim ten pchnął
go mocno, aż zatrzymał się na najbliższej ścianie.
- Coś ty, kurwa powiedział? –
wycharczał James, rzucając krótkie spojrzenie Dakocie. Jesse nie bardzo
protestował. Próbował go odepchnąć, ale chyba podświadomie czuł, że na to
zasługuje.
James
odsunął się na krok, po to tylko by wziąć zamach, a potem z całej siły uderzył
go pięścią w twarz. Nikt nic nie mówił, gdy wpatrywali się w Jessiego, który
wypluł sporą strużkę krwi, patrząc na Pottera z wściekłością.
- Jeśli jeszcze raz zobaczę jak na
nią patrzysz, zabiję cię. – powiedział James strasznym głosem, a potem już nie
marnował czasu i podszedł do Dakoty, którą chwycił za rękę i pociągnął za sobą,
ale nie ruszała się z miejsca.
- Zaraz… zaraz przyjdę! –
powiedziała błagalnie, ale James ani drgnął, wpatrując się w nią stanowczo.
- James… - odezwała się cicho Jo.
Podeszła do niego i wsunęła swoją rękę w jego dłoń, a potem pociągnęła go za
sobą. Nie opierał się już.
Nie
patrząc już w ogóle na Jessiego ruszyli kolejnym korytarzem Ministerstwa Magii
i szybko znaleźli się w nowym wirze walki.
*
Harry’emu
udało się wyjechać do Artium, gdzie jego oddział został natychmiast zaatakowany
przez liczne siły Hurrlingtona. Kilkuset żołnierzy walczyło na śmierć i życie
ani na moment nie biorąc przerwy. Harry był wszędzie. Troił się i wyrastał spod
ziemi, kładąc w pojedynkę całe grupy popleczników Ankdala. Ale w pewnym
momencie zorientował się, że coś go rozprasza.
Po jego prawej
stronie walczył wysoki wojownik, w szarej pelerynie. Nie widział jego twarzy,
bo skrywała się pod głębokim kapturem. Z jakiegoś powodu jego ruchy przyciągały
uwagę Harry’ego i dopiero po długiej chwili zorientował się czemu mu się
przygląda. Zna ten styl… Sam mu go przekazał…
I już, gdy jego
serce urosło i nadzieja odżyła, ruszył w stronę wojownika w szarej szacie, ale
wtedy ktoś krzyknął, znikąd pojawiło się dwa razy więcej przeciwników i Harry
musiał biec w inną stronę.
*
Jesse jeszcze
raz splunął krwią i wytarł usta rękawem. Dakota po długim wahaniu odbiła się z
miejsca i podeszła do niego.
- Daj spokój… - mruknął, gdy
przystawiła różdżkę do jego twarzy. – Zasłużyłem.
- Żeby dostać ode mnie, nie od
Jamesa – oznajmiła cicho. Jesse kiwnął głową.
- Wal – powiedział. – Przyłóż mi,
zrób co chcesz! Tylko mi wybacz! – dodał szybko, chwytając ją za rękę. – Błagam
cię, Scott, nie zostawiaj mnie.
Jak płonął jego wzrok i jak szczere
były jego słowa, wiedzieli tylko oni. Dakota przez kilka sekund nie mogła się
oderwać od jego oczu, w których było tyle żalu, że jej serce drgnęło. Ale chwila
minęła, a ona wyrwała swoją dłoń i odsunęła się.
- Gdy skończy się ta bitwa nie
patrz na mnie i nie mów do mnie nigdy więcej. Udawaj, że nie istnieję, tak jak
ty nie istniejesz dla mnie. Nie wybaczę ci. Nigdy.
A
potem uniosła różdżkę, którą przytknęła do piersi, odwróciła wzrok i pobiegła,
by rzucić się w wir walki.
*
Harry
runął na trzech zakapturzonych żołnierzy i położył ich w dwu ruchach różdżki, a
potem odwrócił się i dołączył do oddziału, który przedzierał się przez Atrium.
Było dobrze. Nie stracili dużo ludzi, a sami położyli sporą grupę Hurrlingtona.
W Atrium było teraz o wiele spokojniej niż w Departamencie Tajemnic. Harry
odsapnął na moment, a potem jego wzrok znowu padł na zakapturzonego wojownika.
Walczył już z ostatnim przeciwnikiem i nie było wątpliwości kto wygra. Świsnęło
po raz ostatni i ten wyprostował się, oddychając ciężko.
Harry
opuścił różdżkę. Wojownik stał do niego tyłem, biorąc teraz dech po długiej
walce. Harry był już tuż za nim.
- Spóźniłeś się na rozpoczęcie walki,
mój chłopcze – powiedział starając się, by głos nie drżał mu tak bardzo.
Wojownik odwrócił się do niego bardzo powoli.
- Tak jak i ty. Co to za dowódca,
co się spóźnia na bitwę? – zapytał, wciąż skrywając się pod głębokim kapturem.
Ale to już nie było ważne. Harry westchnął ciężko i spłynęło na niego
wspaniałe, oczyszczające uczucie ulgi.
- Wiedziałem, że nie dasz się
zabić. Wiedziałem.
Kaptur opadł i Cameron Carter
zaśmiał się wesołym, zawadiackim głosem.