Ginger Golden Girls

27 maja 2015

Rozdział LIX



Jesteś trochę szurnięta, Lucy.



                Cała klasa przysypiała miarowo, podczas gdy deszcz zacinał w szyby wysokich okien. Rose oparła głowę o ramię Albusa i zamknęła oczy, Scarlett ziewała co kilka minut a Jesse grał z kolegami w Eksplodującego Durnia w ostatniej ławce. Profesor Mortimer nie zdawał się zauważać, że jego lekcje usypiają ludzi szybciej niż narkoza.
                Jo czytała pod ławką dziennik dziadka. W każdej chwili, w której jej umysł nie był czymś zajęty podsuwał jej natychmiast wizję Jamesa, który jak się zdawało kompletnie o niej zapomniał. Od czasu suchego listu pod koniec września nie dostała od niego ani słowa, choć sama pisała do niego już dwa razy. Żeby nie zwariować poświęciła się czytaniu zapisków Leonarda, które z każdą stroną robiły się coraz ciekawsze.
                Dziadek i jego przyjaciel odwiedzali każdą wioskę i miasto, w którym działy się niepokojące rzeczy i zdobywali taką wiedzę i umiejętności, że Jo często zdawało się, iż czyta fantasy.
- Zdecydowanie się tu marnuje – oznajmiła nagle Elizabeth, budząc połowę klasy z marazmu, w jaki wprowadzał ich swoją usypiającą opowieścią profesor Mortimer. – Powinien siedzieć w zoo jako jedyny żywy dinozaur.
Scorpius zachichotał, trzęsąc ławką, przy której siedzieli razem z Jo i przy okazji budząc Rose.
- Co się stało? Czy on ciągle nas torturuje?
Na szczęście zabrzmiał dzwonek, bo Mortimer prawdopodobnie ją usłyszał.

                Tego dnia mieli jeszcze tylko Zaklęcia, które zdecydowanie bardziej wszystkich ożywiły, co potwierdziło się, gdy wyszli z klasy.
- Czy ona postradała rozum?! – pytała Jo, gdy zmierzali do Wielkiej Sali na obiad. – ZNOWU ten kretyński bal?! Mamy wojnę i… i żałobę!
- Hej, a może James wpadnie? – odezwała się Rose. – Napisz mu o tym, na pewno zechce przyjechać! Zwłaszcza, że to bal maskowy, nikt go stąd nie wyrzuci!
Scarlett, która szła przed nimi zaczytana w jakiś podręcznik obróciła się z powątpiewającą miną.
- W Hogwarcie nadal są aurorzy, jak zamierzacie kogokolwiek tu przemycić?
Albus westchnął a Rose i Jo wymieniły rozbawione spojrzenia.
- Ogarnij się, Scarlett – syknęła Rose. – Z takim myśleniem, nie dopasujesz się do rodziny Potterów! 
Scarlett prychnęła. 

                Przez cały wieczór Jo biła się z myślami. Byłoby cudownie, gdyby James zjawił się na balu, ale jakie były na to szanse, skoro od wakacji nie znalazł czasu nawet by pojawić się w Hogsmeade? Nie wspominając o tym, że w ciągu tygodni napisał jeden, pięciozdaniowy list…
                Ale pomysł Red utkwił jej w głowie i odżyła w niej nadzieja. Przecież James nigdy nie chciał jej zawieść. Na pewno postara się przynajmniej wyrwać na chwilę… Tak, co jej szkodzi go o to zapytać. Zerknęła na zegarek i stwierdzając, że jest bardzo późno wymknęła się do sowiarni.

- Bądź dzisiaj grzeczna na Transmutacji – przywitał ją Al następnego ranka, gdy razem z Rose i Scarlett usiedli po obu jej stronach. Jo prychnęła.
- Powiedz to Ricie.
Nikt nie był na tyle głupi by jej odpowiadać. W tej chwili rozległ się szum i do Wielkiej Sali wleciała poczta. Jo nawet przez myśl nie przyszło, by oczekiwać dzisiaj odpowiedzi od Jamesa, skoro wysłała mu sowę raptem kilka godzin wcześniej, dlatego zdumiała się, gdy Albus trącił ją łokciem wskazując na coś w górze. Puchacz Jamesa zniżał się właśnie do lądowania.
- Och! – wyrwało się Jo i podniosła się, by go chwycić i odpiąć list. Sowa usiadła na stole i upiła wody ze spodeczka, który podsunęła jej Rose.
- Co pisze? – zapytał ciekawie Albus. Scarlett pacnęła go w ramię i dopiero wtedy odsunął się od rozwijającej swój list Jo.
                Rose, Al i Scarlett obserwowali jak przebiega wzrokiem kartkę, a potem ku ich zdumieniu Jo wzięła głęboki oddech i bez słowa wstała od stołu. Wyglądała jakby coś ją nagle zabolało. W roztargnieniu zgarnęła torbę, a wtedy list wypadł jej z rąk na podłogę, a Jo wybiegła z Wielkiej Sali. Al, Rose i Scarlett wymienili zdumione spojrzenia.
- Co mógł jej napisać? – zapytała przerażona Scarlett. Rose chrząknęła.
- Nie dowiemy się jeśli… - zaczęła podnosić się z miejsca, ale Scarlett złapała ją za szatę.
- Nie możesz czytać ich prywatnej korespondencji!
- Możesz.
Wszyscy troje ze zdumieniem podnieśli głowy w górę i zobaczyli Scorpiusa.
- Widziałem jak Carter wybiega stąd jakby ją ktoś gonił… Rozumiem, że to przez tę kartkę? – zapytał schylając się i podnosząc list Jamesa. Scarlett zrobiła tylko niezadowoloną minę, ale nic już nie powiedziała.
                Rose zrobiła Scorpiusowi miejsce i zajął je, a potem rozwinął list i wszyscy czworo nachylili się, by przeczytać.

                               „Jo!
               
                Nigdy nie sądziłem, że wykażesz się taką dziecinnością. Bal w Hogwarcie? W takim momencie? Nie, nie zjawię się nie tylko dlatego, że nie mam czasu, ale również dlatego, że o większej niedorzeczności dawno nie słyszałem!
                Radzę Tobie i całej reszcie skupić się na sytuacji w kraju i całym świecie, która jest bardzo poważna.

James”

                Rose wypuściła głośno powietrze, Albus warknął głucho a Scorpius zaczął podnosić się z miejsca.
- Znajdę ją. A wy – rzucił do Rose i Ala – lepiej przemówcie do tego wojskowego łba waszemu braciszkowi.
Scorpius odszedł a Rose pokręciła głową, jakby odganiała się od jakiejś myśli.
- Nie wierzę! James nigdy nie powiedziałby Jo czegoś takiego!
Scarlett kiwnęła głową.
- Jeszcze niedawno wysyłał jej śpiewające walentynki, a teraz uważa, że spotkanie z nią to niedorzeczność…
Albus zgodził się z nią.
- Coś musiało się wydarzyć! Może… widział jakąś cholernie ciężką bitwę… albo… dostał kamieniem w ten zakuty łeb…
Rose zrobiła minę wyrażającą głęboką nadzieję na to, że James oberwał w głowę.

                Scorpius wypadł z Wielkiej Sali i skierował się prosto do Wieży Gryffindoru, ale po drodze przypomniał sobie, że nie zna hasła. Postanowił zajrzeć przed klasę Transmutacji, gdzie za chwilę będą wszyscy i ktoś mu je poda. Ku jego zdumieniu pod klasą już ktoś był i to nie kto inny jak… Jo. Scorpius zwolnił. Wybiegł za nią, by ją pocieszyć a zupełnie zapomniał, że to Jo Carter, najsilniejsza dziewczyna jaką kiedykolwiek spotkał.
- Pierwsza pod klasą… Bawisz się w kujona? – zapytał niby mimochodem, siadając koło niej pod ścianą. Jo wyglądała jakby za wszelką cenę próbowała zachować spokój.
- Wiesz, że uwielbiam Ritę… - mruknęła. Scorpius zerknął na nią z ukosa. Jakoś podskórnie czuł, że Jo wcale nie chce pocieszenia.
                Siedzieli w milczeniu przez kilka minut, nim zabrzmiał dzwonek i razem z resztą klasy wpakowali się do środka, a Scorpius przezornie pociągnął Jo do ostatniej ławki.
                Rita Skeeter wmaszerowała do klasy z wyjątkowo nadętą miną i trzasnęła dziennikiem o blat katedry.
- Sprawdzian! – zawołała głośno. Przez klasę przeszedł szmer oburzenia i zdumienia, czym Skeeter bynajmniej się nie przejęła. – Carter!
Jo podniosła głowę i posłała Ricie pozbawione zainteresowania spojrzenie.
- Proszę mi zaprezentować jak zmieniasz kolor swoich włosów!
Jo wydęła tylko usta i nic nie powiedziała, a po chwili jej włosy ze słonecznego blondu zmieniły kolor na ciemnobrązowy.
Przez klasę przeszedł szmer rozbawienia i zaintrygowania, bo wielu chłopców uznało, że Jo wyjątkowo dobrze w tym odcieniu, ale ona szybko cofnęła czar.
Rita nie wyglądała na zadowoloną. Zrobiła kilka kroków i znalazła się tuż przed Jo.
- Niezbyt ci to wyszło, prawda? – zaświergotała, na co klasa otworzyła szeroko usta ze zdumienia. – Myślisz, że twój związek z Jamesem Potterem jest głównym źródłem twoich szkolnych porażek?
Wszyscy myśleli, że Jo się wścieknie. ONI SAMI byli wściekli. Scorpius przezornie przesunął się tak, by ręka tudzież różdżka Jo nie mogły dosięgnąć nauczycielki. Tymczasem Carter nawet jeśli gotowała się w środku, nie dała tego po sobie poznać.
- Myślę, że jest wiele pieprznych historyjek, których nigdy pani nie pozna.
Klasa wstrzymała oddech.
Rita przestała mrugać, wpatrując się w Jo z najwyższą wściekłością. Ciekawość parowała z niej tak, że praktycznie wydawała z siebie dźwięki czajnika.
- SZLABAN – wycedziła w końcu.
Jo wzruszyła ramionami.
- Cokolwiek, bylebym nie musiała z panią gadać!
Skeeter wypuściła głośno powietrze, obróciła się na pięcie i odmaszerowała, a potem usiadła przy biurku, otworzyła swój nieodłączny zeszycik i zaczęła coś namiętnie pisać. Gdy skończyła kilka minut później, obrzuciła jeszcze Jo jadowitym spojrzeniem i zaczęła w końcu lekcję, choć nikt nie dał się zwieść, że to najbardziej interesuje ją w tej klasie.

                Kiedy wyszli z lekcji ani Albus ani Rose ani Jesse nie mieli pojęcia co powiedzieć Jo, poza tym wszyscy troje teraz trochę się jej bali. W przeciwieństwie do Scorpiusa.
- Hej, już wiem w co zamienia się bogin Skeeter! – powiedział do niej, szczerząc zęby.
Jo spojrzała na niego ze złością.
- W każdym razie ta ropucha ci nie odpuści – mówił dalej. – Chce poznać tajemnice Potterów i uznała, że ty je wszystkie znasz!
Jo wymamrotała coś ze złością.
- Mnie już pięć razy dawała szlaban – odezwał się w końcu Al. – Ale chyba uważa, że jestem nudny. Dzięki Bogu – dodał z ulgą.
- Jest tu już miesiąc, a wciąż nic nie nagryzmoliła – wtrąciła z zastanowieniem Rose, kiedy skręcili do Wielkiej Sali.
- Bo taki był warunek McGonagall – odezwał się Jesse. Reszta spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Mój ojciec jest w Radzie Szkoły – wyjaśnił spokojnie. – Rita ubłagała McGonagall o to stanowisko, a że nie było innych kandydatur Minerva musiała ją przyjąć. Ale mają umowę – jeśli Rita napisze choć słowo na temat jakiegoś ucznia, może mieć problemy z prawem, bo wszyscy są tutaj niepełnoletni, a ona jest nauczycielką.
Nikomu nie poprawiło to nastroju. Jo kierowała się już do stołu Gryffindoru, a Rose skręcała w kierunku Krukonów, ale Scarlett obydwie je chwyciła za tył szaty.
- Dzisiaj jemy tutaj! – powiedziała uprzejmie, obracając się w stronę stołu Slytherinu, przy którym siedziała samotnie Elizabeth.
- Nie – jęknął Al. – Scar, myślałem, że to jednorazowa akcja charytatywna…
Scorpius posłał mu rozbawione spojrzenie, a potem ruszył w kierunku Elizabeth. Scarlett pewnie poszła za nim, więc Al rad nie rad zrobił to samo. Jo wzruszyła ramionami, więc ona i Jesse przyłączyli się do reszty. Tylko Rose została na środku Wielkiej Sali, nie bardzo wiedząc co robić.
- Problem? – usłyszała przy uchu i prawie podskoczyła. Blake zatrzymał się przy niej i patrzył na nią wesoło.
- Nie – burknęła ale wciąż nie ruszała się z miejsca.
- A co powiesz na obiad w moim towarzystwie? – zapytał Currlington. – Jestem bardzo ciekawy – dodał pewnie.
Rose zaśmiała się mimowolnie, zerknęła jeszcze na Scorpiusa, który przyglądał im się znad stołu a potem skinęła głową i ruszyła za Blakiem do całej reszty.

                                                               *

                Jesień mijała szybko. Ani się spostrzegli, gdy nadszedł ostatni dzień października i wszyscy stroili się na Bal Halloweenowy.
- Jestem rozbity – burknął Albus na widok Scarlett. Miała na sobie niebieską, powłóczystą suknię i rozpuszczone włosy, które sięgały jej pasa. Oczy Ala zabłysnęły żywo.
- Coś nie tak? – przestraszyła się Scarlett. Albus najpierw pokręcił głową, co w połowie zmieniło się w potakiwanie.
- Ta sukienka jest zbyt zabudowana – oświadczył. – Chociaż z drugiej strony i tak wzbudzisz zbyt wielkie zainteresowanie… - wziął głęboki oddech. – Mówiłem, że jestem rozbity!
Scarlett zaśmiała się wesoło, a potem podeszła do niego i rozejrzała wokół siebie. Pokój Wspólny Krukonów był pusty, więc zbliżyła się i pocałowała Albusa tak, że zupełnie zapomniał o swoim problemie z jej sukienką.
- Na szczęście nie musisz się mną martwić – powiedziała odsuwając się od niego, choć jego ręka prawie zakleszczyła się na jej plecach. – Nie idziemy razem…
- Co? – zapytał dość nieprzytomnie Al. Scarlett pokiwała głową.
- Zobaczymy się później, ale nie idziemy razem. Idę z Rose.
Mina Albusa mówiła wyraźnie: „Nawet nie będę starał się zrozumieć kobiecej logiki”.
- Kochanie, wiem, że Red i Malfoy mają problemy – powiedział spokojnie. – Ale to jeszcze nie powód, żebyś szła z Rose na bal!
- Och, nie o to chodzi! – powiedziała szybko. Albus zaczynał pocić się ze zdumienia.
- A o co? – wycedził. Scarlett uśmiechnęła się pięknie.

                Scorpius do ostatniej chwili bił się z myślami. Wolał zostać w swoim dormitorium. Ale z jakiegoś powodu kolejny wieczór w ciemnej sypialni jawił mu się jako koszmar, którego nie chciał znowu przeżywać. Poza tym Elizabeth groziła mu obrazowo jakąś torturą z szesnastego wieku i wolał nie ryzykować.
                Zatrzymał się i przeszedł go prąd. Nie był tu od dwóch miesięcy. Kołatka Ravenclawu ożyła i odezwała się perlistym głosem:
- Ilu władców ma wolny człowiek?
W idealnym czy realnym świecie? – pomyślał gorzko, a na głos powiedział:
- Tylu, ilu sobie obierze.
Chwila ciszy i wejście do Pokoju Wspólnego Krukonów odskoczyło. Scorpius ruszył przed siebie usilnie starając się nie zwracać uwagi na mijanych ludzi, choć miał dziwne wrażenie, że tylko dziewczyny na niego patrzą. Czy mu się wydaje, czy w tym wzroku jest coś zalotnego? Na pewno coś mu się pomyliło…
                Z sercem w gardle zatrzymał się przed sypialnią Rose i zastukał szybko, wiedząc, że za chwilę stchórzy i wróci do swojego dormitorium.
- Łał… - wyrwało mu się i zamilkł.
                Rose włożyła czarną, zupełnie prostą sukienkę i upięła gładko włosy. Ktokolwiek inny wyglądałby w tym wydaniu zupełnie nie balowo. Ale Rose zapierała dech w piersiach, a już Scorpiusowi zwłaszcza.
- Scor? – zapytała kompletnie zdumiona jego widokiem. Przełknął ślinę.
- Ślicznie wyglądasz, Rose.
Uśmiechnęła się, a on odnotował z bólem, że jest w wielkim szoku widząc go w swoim pokoju.
- Wiem, że jest późno… Ale nie zajmowałem się za wiele tym balem. Pójdziesz ze mną?
                  I znowu to zdumienie w jej spojrzeniu, które wyżerało mu wnętrzności.
- Ja… Nie.
Zamarł a potem wypuścił powietrze.
- Jasne. Czułem, że nie będziesz chciała...
Rose pokręciła szybko głową.
- Chcę, bardzo chcę. I mam nadzieję, że znajdziesz mnie na balu. Ale myślę, że powinieneś teraz zrobić coś ważniejszego…

                Współlokatorki Jo wyszły trajkocząc wesoło, a ona zagarnęła z nocnego stolika dziennik dziadka Marlowa i usiadła po turecku na podłodze, opierając się o swoje łóżko. Nie będzie myśleć o tym cholernym liście, ani o cholernym Jamesie. Jest okropna. Jest bardzo złą dziewczyną, która musi zrozumieć, że jej chłopak ma teraz dużo ważniejsze… Nie umiała. Żal zalewał ją z całą mocą i chwilowo nie umiała wrócić do myślenia, że wszystko jest w porządku.
                Z depresyjnych rozmyślań wyrwał ją hałas za drzwiami. Początkowo nie zwracała na niego uwagi, ale stawał się coraz głośniejszy i wydawało się, że dobiega tuż spod jej dormitorium.
- No więc JA wpadłem na ten sam pomysł!
- Świetnie, a teraz możesz już wracać!
- Ja?! Sam sobie wracaj, Potter!
- Zjeżdżaj, Malfoy!
                W najwyższym zdumieniu Jo podniosła się z miejsca, wrzuciła dziennik dziadka do szuflady i pobiegła do drzwi. W tym samym momencie, w którym je otworzyła dwie pięści wpadły do jej pokoju, najwyraźniej z zamiarem zastukania i zawisły w powietrzu.
- Czemu się drzecie?! – zdumiała się Jo na widok Ala i Scorpiusa. – I czemu nie poszliście na bal, skoro już ubraliście takie piękne sukienki? – dodała, nie mogąc się powtrzymać. Żaden nie zwracał na nią uwagi.
- Zabieram cię na bal – oznajmił Albus. Scorpius trącił go łokciem.
- JA cię zabieram.
Jo przyglądała się to jednemu to drugiemu.
- Znowu się urżnęliście na Wieży Astronomicznej? – zapytała poważnie.
- Nie będziesz tu siedzieć sama! – oświadczył pewnie Al. Scorpius posłał mu krzywą minę.
- Właśnie, idziesz ZE MNĄ na bal!
- Hej, mam pomysł – mruknęła z drwiną. – Może pójdziecie razem?
- Jo – powiedział spokojnie Al. – Wszyscy są na dole. Nie możesz tu siedzieć cały wieczór, ubierz coś i chodźmy potańczyć.
- ZE MNĄ – warknął Scorpius. – Będziesz tańczyć ze mną.
Jo miała ochotę walnąć głową w mur. Głową Ala i Scorpiusa.
- Czy wy przypadkiem nie macie dziewczyn? – zapytała głośno. Skinęli głowami.
- Scarlett i Rose poszły razem – wytłumaczył Al. Scorpius dodał:
- Potter idzie sam a ty ze mną.
- Nigdzie nie idę – burknęła i odwróciła się, by wrócić na swoje miejsce. Al i Scorpius wkroczyli za nią.
- Nie wyjdziemy – oznajmił Al. Scorpius zmierzył go wzrokiem.
- W porządku, możemy iść we trójkę.
Jo uniosła głowę. Nie miała najmniejszej ochoty na żaden bal. Tak właściwie, miała ochotę wpaść w głęboką depresję, ewentualnie furię przez SWOJEGO chłopaka. Ale nie mogła zignorować faktu, że Scarlett zgodziła się, by Al po nią przyszedł. A już na pewno nie mogła zignorować tego, że Scorpius w ogóle idzie na bal, i że jest w wyjątkowo dobrym nastroju.
- Ja…
- Ubieraj się.
- Możesz przy nas.

                Jo, Al i Scorpius weszli do Wielkiej Sali szczególnie rozbawieni. Nagle całej trójce ta sytuacja wydała się nad wyraz zabawna. Po środku sali, udekorowanej nietoperzymi skrzydłami i dyniowymi lampionami wypatrzyli Rose i Scarlett i ruszyli w ich stronę. W połowie zdali sobie sprawę, że i one nie są same, bo właśnie zaśmiewały się z dowcipu Jessiego.
- Nasza trójka jest o wiele lepszą parą od waszej! – oznajmiła Rose na ich widok.
- Polemizowałbym – odparł Albus, puszczając oko Scarlett.
- Usiądziemy gdzieś? – zapytała z nadzieją Jo.
- Och, nie – powiedział jej szybko Scorpius, łapiąc ją za łokieć. – Zabrałem cię na bal, więc idziemy tańczyć. 
Jo spojrzała szybko na Rose i pokręciła głową.
- Hej, ja mam swoją parę! – zawołała Red, udając obrażoną i objęła Scarlett. Jo zachichotała i pozwoliła zaprowadzić się Scorpiusowi na parkiet.
- Cieszę się, że ze sobą rozmawiacie – powiedziała Jo, gdy zaczęli tańczyć w takt niepokojąco szybkiej piosenki. Skinął głową, ale chyba nie miał ochoty o tym rozmawiać.
- Mam wrażenie, że starszy Potter trochę nawala, co?
Jo poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku.
- Jest bardzo zajęty… Wojsko to nie letni obóz.
Scorpius pokiwał głową.
- Pewnie nie. Ale ty też nie jesteś koleżanką z wakacji…
Jo poczuła, że jej gardło znacznie się ścisnęło i nieświadomi zacisnęła mocniej rękę na szacie Scorpiusa.
- Wiedzieliśmy, że ten rok będzie ciężki.
- Wolałbym, żebym był tylko ciężki dla Pottera.
Jo uśmiechnęła się, starając się za wszelką cenę udawać, że nie jest tak źle jak było, a potem pokazała mu skinieniem, by skupili się na tańcu, który kompletnie im nie wychodził.

                                                               *

                Elizabeth ze znudzeniem podała rękę swojemu towarzyszowi i zaczęła z nim tańczyć. Był teoretycznie odpowiedni, ale nic poza tym. Z dobrego domu, z nienagannymi manierami… Niestety, nudził ją.
- Przyniesiesz mi coś do picia? – zapytała po trzeciej piosence, która jak stwierdziła była ich ostatnią. Ślizgon kiwnął ochoczo głową i oddalił się. Ale Elizabeth nie została na długo sama.
- Mogę prosić? – Blake pojawił się znikąd i ze świecącymi oczami podał jej dłoń. Spojrzała na niego tak, że musiał poczuć mrowienie na karku.
- Currlington – westchnęła ciężko. – Ile razy mam ci mówić, że nie dla psa kiełbasa?
- Twój partner wydaje się bardzo interesujący! – prychnął Blake, ukradkiem zabierając dłoń. – Najwyraźniej świetnie się bawisz!
Elizabeth westchnęła teatralnie.
- Jedna piosenka…
Pociągnęła go za sobą, więc nie widziała błogiego uczucia radości na jego twarzy.
- Wyglądasz olśniewająco – powiedział Blake, kładąc rękę na jej talii a drugą chwytając jej dłoń. – Piękna suknia.
Elizabeth nie odpowiedziała, jakby nie czuła potrzeby komentowania oczywistości.
- Więc… - próbował usilnie Blake – Wakacje spędziłaś w Paryżu?
- Było tam o wiele ciekawiej niż w tej szkole pełnej pospólstwa.
- Masz rację – powiedział natychmiast Blake. – Wszędzie ci półkrwiści! – zawołał głośno. Elizabeth uniosła brew, a Blake zdawał się pocić z wysiłku. – Pospólstwo to idealne słowo!
- Znam jeszcze lepsze…
Blake parsknął przymilnym śmiechem, a Elizabeth przymknęła oczy, nawet nie starając się okazać mu zainteresowania.
- Koniec piosenki – powiedziała obojętnie, chociaż wciąż brzmiały ostatnie nuty, a potem uśmiechnęła się z wyższością i odeszła bez słowa. Blake jeszcze długo wpatrywał się w jej plecy, zgrzytając zębami ze zgryzoty. 

                                                               *

                Scorpius podziękował Jo i odwrócił się w poszukiwaniu Rose. Bardzo chciał z nią zatańczyć, choć denerwował się jak przed pierwszą randką. Nie, w zasadzie denerwował się o wiele bardziej. Ale Red tańczyła właśnie z Albusem, więc Scorpius oparł się o stolik, cierpliwie czekając. Niestety nie był jednocześnie zbyt uważny.
- Pan Malfoy! – profesor Wriothesley wyskoczył znikąd i z płonącymi oczami klasnął z uciechy na widok Scorpiusa. Ten tylko jęknął w duchu, modląc się, by nauczycielowi chodziło o jakiś oblany test.
- Eee… dzień dobry – bąknął obojętnie, zastanawiając się jak go wyminąć.
- Myślałem o panu od dłuższego czasu!
- Miło mi, ale… mam dziewczynę – palnął Scorpius. Gdy już to powiedział, zdał sobie sprawę, że powinien za to dostać milion punktów na minus i szlaban w legendarnych lochach, w których dawny woźny Filch miał trzymać narzędzia tortur. Tymczasem Wriothesley nawet się nie skrzywił.
- Nie zrozumiał mnie pan. Chodzi mi o pana straszne blizny!
Niewiele brakowało, by nauczyciel mógł się pochwalić podobnymi bliznami do niego.
- Nie sądzę, bym chciał o tym rozmawiać – oznajmił ozięble i już się odwracał, gdy Wriothesley ze swoją nawiedzoną miną szalonego odkrywcy wyskoczył jak spod ziemi tuż przed nim.
- Odchody konika morskiego! To jest to, musi się pan obłożyć…
To pewnie byłby koniec kariery szkolnej Scorpiusa, bo gdyby był skupiony na propozycji profesora nie umiałby się powstrzymać przed najbardziej bezczelnym komentarzem, jaki przyszedłby mu do głowy. Ale na szczęście i jego i Wriothesley’ego, w tym momencie uwagę Scora pochłonęło zupełnie coś innego.
                Al i Rose skończyli tańczyć i Potter odszedł w stronę Scarlett, a do Red podszedł obrońca drużyny Ślizgonów, Kirk Hyde. Scorpius poczuł nagłe uderzenie adrenaliny i kompletnie przestał zwracać uwagę na paplaninę profesora Eliksirów. Nie mógł usłyszeć co mówi Rose, ale zobaczył, że najpierw grzecznie kręci głową w stronę Kirka, który wyciągnął w jej kierunku dłoń, a potem próbuje się wycofać, ale Hyde jej na to nie pozwala.
- Jasne, obłożę się każdym łajnem jakie znajdę, ale teraz… - Scorpius zostawił zaskoczonego Wriothesley’ego i wystrzelił w kierunku Rose. Był już bardzo blisko, gdy usłyszał słowa Hyde’a:
- Daj spokój, Weasley, zgrywanie trudno dostępnej już nie jest w modzie.
Rose otworzyła usta, najwyraźniej wściekła, ale w tym momencie zobaczyła Scorpiusa i zamilkła. Hyde nie zdążył zorientować się co się dzieje, gdy ręka Scora wylądowała na jego ramieniu i jednym silnym ruchem został obrócony o sto osiemdziesiąt stopni.
- Może ja z tobą zatańczę? – zachrypiał Scorpius. Hyde błysnął zębami.
- A poradzisz sobie, inwalido?
Rose wydała się z siebie zduszony okrzyk i zrobiła szybki krok w stronę Ślizgona, ale jej obawy nie były słuszne, bo Scorpius ani drgnął. Spokojnie wpatrywał się w Hyde’a, jakby czekał na więcej.
- Zjeżdżaj stąd, Hyde! – warknęła Rose, stając koło Scora. – Jesteś obrzydliwy!
Kirk posłał jej pełne wyższości spojrzenie.
- Jak sobie życzysz, Weasley, ale pamiętaj, że moja propozycja jest nadal aktualna. Jak tylko twój chłopak sobie nie poradzi, ja chętnie go zastąpię… - i puścił jej oko.
W tej chwili wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Rose była pewna, że jeśli Scorpius zdołał się opanować, gdy Kirk go obraził, teraz tym bardziej sobie odpuści, więc obróciła się do niego uspokojona. Ale w tym samym czasie, gdy Hyde odwracał się, by odejść, ręka Scorpiusa wylądowała na przodzie jego szaty i zacisnęła się mocno na jego krtani. Kirk pisnął, ale nim zdołał się wyrwać, pięść Scorpiusa przecięła powietrze i wylądowała na jego nosie, tak, że mimo muzyki, dokładnie słyszeli pękanie kości. Kirk zawył z bólu, Rose roześmiała się radośnie a w Wielkiej Sali zrobiło się zamieszanie.
- Ty skurwysynu…! – jęczał Kirk, trzymając się za nos, z którego buchnęła gorąca krew. Scorpius rozcierał sobie rękę.
- Fakt, jesteś strasznie silny – powiedział prawie znudzony. Kirk nie zdążył mu odpowiedzieć, bo w ich kierunku biegła już Rita Skeeter i Norah Johnson.
- Panie Hyde! – wołała Rita. – Co się stało?! Czy pan Malfoy stracił nad sobą panowanie z powodu tłumionego bólu powypadkowego?!
Norah zatrzymała się w pół kroku.
- Głupszego pytania nie mogłaś zadać?! – warknęła, ale Rita nie zwracała na nią uwagi, podbiegając do Kirka i prosząc o komentarz, mimo lejącej się strumieniem krwi z jego nosa.
- Malfoy, co tu się stało? – zapytała Norah. Scorpius wzruszył ramionami.
- Hyde zapomniał, że jest leszczem, pani profesor – odpowiedział spokojnie. Rose zrobiła krok naprzód.
- Obraził mnie! – powiedziała buntowniczo. – Dostał, bo nie rozumie, że nawet pani Trelawney na niego nie leci!
Norah wyglądała, jakby jedyne o czym pragnęła to złapać się za głowę i mocno pociągnąć.
- Rozumiem – jęknęła. – Szlaban!
- Doskonale! – stwierdziła Rita. – I ja go przejmę! Panie Malfoy ma pan ze mną szlaban do końca…
- Szlaban ma Hyde – warknęła Norah. – A ty jak chcesz się przydać, to zaprowadź go do skrzydła! – dodała, a potem nie zwracając uwagi na to, że Rita sięgnęła za pazuchę, gdzie jak wszyscy wiedzieli nosi swój kajecik, pociągnęła Rose i Scora za sobą.
                Szli w milczeniu przez ciekawski tłum, aż zatrzymali się w wejściu Wielkiej Sali.
- Muszę się napić! – mruknęła Norah, i bez słowa odeszła. Rose wyglądała jakby miała atak głupawki.
- Hahahahahaha!
Scorpius przewrócił oczami.
- Próbowałem tylko z tobą zatańczyć – zaznaczył twardo. Rose przestała się śmiać. Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą.
                Zatrzymali się na pierwszym piętrze, gdzie wciąż było słychać muzykę, a Rose przysunęła się bliżej i ułożyła swoje ręce na klatce Scorpiusa.
- Mam nadzieję, że nie wziąłeś na poważnie tego co powiedział.
Scorpius niezauważalnie zacisnął znowu dłoń w pięść. Nie miała pojęcia…
- Uzdrowiciel kazał mi ćwiczyć prawą rękę – powiedział, obejmując ją, by się uspokoić.
- Gdybyś jednak, pomyślał, że Hyde ma w czymkolwiek rację… - nie dawała za wygraną Rose. – Chętnie ci udowodnię, że się myli.
                Zamilkła, a i Scorpius nie umiał jej odpowiedzieć. Zamiast tego położył rękę na jej talii i bardzo powoli zaczął się z nią kołysać w takt muzyki dochodzącej z Wielkiej Sali, a ich ciężkie oddechy mieszały się ze sobą, póki nie uspokoiły się w jednym rytmie.

                                                      *

                Dom Marlow’ów odżył tak, że jego dawni właściciele nigdy by go nie poznali. Zapomniane mury wróciły do pełnych kolorów, a w kominku codziennie teraz płonął wielki ogień. Cameron wracał z Ministerstwa coraz wcześniej, bo od jakiegoś czasu Hermiona (podejrzewał, że za czyjąś radą) przestała pracować jak szalona.
W pierwszy dzień listopada, który był jednocześnie pierwszy dniem Lucy w nowej pracy Cam wyrwał się jeszcze wcześniej, żeby zrobić jej niespodziankę i ugotować kolację (po dokładnej instrukcji swojej mamy i babci Molly). W najwyższym przerażeniu przyrządził wszystko co mu zapisały na kartce i czekał w jadalni na powrót Lucy, różdżką podgrzewając co chwila swoje danie. Był pewny, że wszystko zepsuł.
Tymczasem Lucy wyraźnie się spóźniała. Powinna wrócić przynajmniej godzinę wcześniej, nawet jeśli z uwagi na pierwszy dzień pracy wiele spraw mogło się przeciągnąć. Półtorej godziny. Dwie.
- Czuję się jak kura domowa… - mruknął w końcu Cam i odgryzł spory kawałek kurczaka, bo był już porządnie głodny. W następnej chwili usłyszał otwieranie drzwi i zerwał się z miejsca.
                Miał zamiar urządzić swojej żonie porządną awanturę za wracanie o takiej porze, podczas gdy on czeka z kolacją, ale gdy tylko Lucy przekroczyła próg jadalni, wiedział, że to nie on będzie krzyczał.
- Ty! – zawołała lodowato Lucy na jego widok. Cam poczuł nagłe zdezorientowanie i zrobił błyskawiczny rachunek sumienia. Lucy wyglądała dziwnie. Oczy jej płonęły i była poważnie zdenerwowana.
- Ale co? – zdumiał się. – To ja tu czekam z kolacją!
Lucy nawet nie spojrzała na stół. Zdjęła płaszcz i rzuciła go za siebie, co już wprawiło Cama w kompletne zdziwienie.
- Jest wojna! – zawołała bezsilnie. – Wojna! To jest czas, żeby nie pakować nikogo w kłopoty! Narażasz nas wszystkich na niebezpieczeństwo! Jeśli myślisz, że pójdziesz walczyć a my będziemy na ciebie czekać to się mylisz!
Jego żona zwariowała.
- Lucy? – zapytał, próbując uchwycić jej spojrzenie, bo biegało po całym pokoju. – Czy ty się dobrze czujesz? O czym mówisz?
- Czy ja się dobrze czuję?! – pisnęła, zakładając ręce na piersiach. – Co ty sobie myślałeś?!
- Z CZYM?!
Pokręciła wściekle głową, a potem obrażona odwróciła się i wystrzeliła w kierunku schodów. Na szczęście był szybszy.
- Możesz mi powiedzieć co ci odbiło? – zapytał, doganiając ją i starając nie krzyczeć, choć miał na to wielką ochotę. Lucy przewróciła oczami.
- Jesteś nieodpowiedzialny, Cameronie Carterze.
- Ty jesteś trochę szurnięta, Lucy Carter.
Prychnęła.
- Więc nasze dziecko będzie miało wspaniałe geny!

                O tym, że Cameron nie umarł z wrażenia, świadczył tylko fakt, że jego źrenice przeskakiwały od jednego jej oka do drugiego. Nie można było zauważyć u niego żadnych innych czynności życiowych, jak oddychanie czy mruganie.
- Jesteś… Jesteś… w ciąży? – zapytał w końcu tak ochrypłym głosem, jakby nie pił od tygodnia.
Lucy założyła ręce na piersiach.
- Miałam zawroty głowy przez cały dzień, więc poszłam do Uzdrowiciela i zgadnij co narobiłeś!!!
Cam wpatrywał się w nią, jakby widział ją po raz pierwszy.
- Twoje dziecko nie będzie czekać aż tatuś wróci z wojny! Wybij to sobie z głowy!
Cameronowi świszczało w głowie, więc średnio docierał do niego sens tych słów.
- Jesteś w ciąży – powiedział słabo kontrolując to co robi. Lucy zamilkła. Wyglądała jakby i do niej dopiero docierał ten sens.
- Jestem w ciąży – powtórzyła o wiele ciszej.
                Wpatrywała się w niego z przerażeniem, jakby bała się co teraz będzie. Ale Cameron w końcu się obudził. Na jego usta wstąpił uśmiech, szeroki i najszczęśliwszy jaki można było zobaczyć.
- Jesteś w ciąży! – ryknął tak głośno, że prawie podskoczyła.
                Jego radość w końcu zaczęła się udzielać, i jej stopy oderwały się od ziemi i pofrunęła w górę, ściskana i całowana przez swojego męża, w końcu i ona zaczęła się uśmiechać.
- Postaw mnie! – zawołała, a Cam szybko postawił ją na ziemi.
- Nie wierzę! – ryknął Cameron ani na sekundę nie przestając się cieszyć. Lucy pokręciła głową z niedowierzaniem.
- To uwierz. Cam, jest wojna, boję się, że…
Przyłożył palec do jej ust.
- Nie wiem czy nasze dziecko urodzi się w bezpiecznym świecie – powiedział poważnie. – Ale przysięgam, że nie zobaczy wojny.
Lucy wpatrywała się w niego z napięciem, ale w końcu zaczęła oddychać spokojniej. Wydawało się już, że jest zupełnie uspokojona, gdy nagle na jej twarzy pojawiło się znowu przerażenie.
- Co?! – dopytywał się natychmiast Cam. Lucy przyłożyła rękę do ust.
- A co jeśli to dziecko wda się w nas?!
Cameron przyglądał jej przez chwilę poważnie, a potem nie wytrzymał i parsknął głośnym, długim śmiechem.
- Oby – powiedział, biorąc ją za rękę i odwracając w kierunku jadalni. – I mam nadzieję, że będzie rude!













22 maja 2015

Rozdział LVIII

Ckliwy ten rozdział, chyba mi się nie podoba. Sorry :P



"Pozdrawiam, James"



                Rose wyszła w chłodny, jesienny wieczór na dziedziniec i skierowała się w stronę Zakazanego Lasu. Bezwiednie, bo nie myślała nad tym, gdzie prowadzą ją nogi. Dopięła kurtkę i włożyła ręce do kieszeni, zaczynając maszerować.
                Jest inaczej i jest źle. Jest o tysiąc razy gorzej niż, gdy kłócili się bez przerwy. Jest bardziej do dupy, niż gdy myślała, że to on przestraszył ją w lochach. Gorzej niż, kiedy zostali sami podczas porwania Jo. I prawdopodobnie nic się nie zmieni. Ta myśl była najbardziej gorzka. Bo co mogło się polepszyć? Skóra Scorpiusa nie ulegnie cudownej odnowie, zresztą… wiedziała, że nie tylko w tym był problem. Może kiedyś po prostu przywyknie. Ale zbyt dobrze go znała, by nie wiedzieć, że będzie to równoznaczne zgorzknieniu.
                Jeszcze jeden oddech by wytrzymać. Chyba wzięła ich ostatnio więcej niż przez całe życie, jeśli to w ogóle możliwe, ale cóż przecież wiedziała, że był dla niej jak to cholerne powietrze.
- WEASLEY! – była już na skarpie, która prowadziła obok chatki Hagrida, gdy uświadomiła sobie, że to nie wiatr, ale ktoś woła ją od dłuższej chwili. Odwróciła się i zobaczyła Elizabeth, w puchatym płaszczu, kroczącą pewnie w jej stronę.
- Chcesz iść ze mną? – burknęła Rose. – Pod warunkiem, że nie będziesz się odzywać…
Elizabeth spojrzała na nią z wyższością.
- Nie, Weasley, nigdzie z tobą nie idę. Zobaczyłam cię na dziedzińcu… Musimy porozmawiać.
Teraz Rose się skrzywiła.
- Naprawdę nie jestem w nastroju…
- Ty? – zapytała gniewnie Cambell. – Och, tak, to ty prawie umarłaś ratując swoją matkę!
Oczy Rose najpierw zaszkliły się łzami, ale szybko błysnął w nich lód.
- Od kiedy to jest twoja sprawa? – zapytała groźnie. Elizabeth wyprostowała się z godnością.
- Scorpius jest moim przyjacielem – powiedziała chłodno. – A ty… ty jesteś beznadziejną dziewczyną!
Rose na przemian otwierała i zamykała usta. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio zatkało ją po czymś tak głupim, ale nie potrafiła niczego znaleźć. Tymczasem Elizabeth wyglądała na bardzo z siebie zadowoloną.
- Tak, Weasley… - mówiła dalej, pewnym tonem. – Jesteś z siebie dumna bo wytrwałaś kilka miesięcy z marudzącym Scorpiusem? – i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła – Och, tak bardzo się poświęciłaś! Ale masz dość, co? Uznałaś, że wystarczy i jeśli cię odpycha, to ty sobie pójdziesz. Bardzo ci to pasuje, co?
Rose warknęła głucho, bo poziom jej wściekłości podniósł się do górnej granicy. Ale Elizabeth nie dawała sobie przerwać.
- Malfoy zachowuje się jak dupek i ostatni kretyn? MA DO TEGO PRAWO! To co się stało, to nie było draśnięcie…
- WIEM! – ryknęła Rose, bliska furii. – Wiem, do cholery! Nie potrzebuję twoich…!
- Potrzebujesz – przerwała jej lodowato Elizabeth. – Bo tyle – tu wskazała maleńką odległość między palcami – tyle ci brakuje, żeby sobie odpuścić. Weasley, znam Scorpiusa. Gdyby to tobie przydarzyło się to co jemu, nosiłby cię na rękach każdego dnia. Gdybyś nie pozwalała mu się dotknąć, spałby pod twoimi drzwiami i zacisnąłby zęby do końca, aż doszłabyś do siebie.
Rose oddychała szybko.
- Nie chce mnie – powiedziała cicho. – On mnie nie potrzebuje.
Elizabeth wyglądała, jakby bardzo chciała nią potrząsnąć, ale opanowała się, bo przecież nie znosiła dotykać ludzi.
- Potrzebuje tylko ciebie – poprawiła ją chłodno. – Ale to Ślizgon, w dodatku Malfoy. Jest dumny, boi się współczucia, litości i tego, że będziesz z nim mimo, że możesz już nie chcieć opiekować się jego spalonym ciałem. TO sobie myśli teraz twój chłopak. A ty utwierdzasz go w tym przekonaniu. No, ale cóż, widocznie jesteś zbyt słaba, żeby to udźwignąć…
Elizabeth zmierzyła Rose spojrzeniem. Red tylko zacisnęła wargi i wyprostowała się.
- Ty chyba nie wiesz z kim rozmawiasz, prawda? – Elizabeth uśmiechnęła się z chłodem, choć wyglądała na zadowoloną, strzeliła brwiami a potem odwróciła się i odeszła. Rose długo jeszcze stała na błoniach.

                                                               *

                Wrzesień chylił się ku końcowi. Jo każdego wieczora wypatrywała czegoś za oknem i dopiero w pewien piątkowy wieczór, prawie o północy zobaczyła w końcu coś, co sprawiło, że prawie spadła z parapetu. Nie przejmując się tym, że prawdopodobnie obudzi swoje współlokatorki szybko zeskoczyła i otworzyła okno. Zimny wiatr wpadł do dormitorium, a chwilę później wleciała do niego puchata sowa Jamesa. Ręce Jo trzęsły się, gdy udało jej się ją chwycić i zaczęła odwiązywać list od jej nóżki.
                Pierwszym co rzuciło się jej w oczy była jego długość. Raptem kilka zdań. Cóż, po trzech tygodniach spodziewała się zdecydowanie czegoś innego. Ale, wiedziała jak zajęty był James i była pewna, że w treści listu znajdzie zaproszenie na randkę, dlatego nie przejęła się tym tak bardzo. Przynajmniej na początku.

                               „Jo!

Zupełnie nie rozumiem Twojej wściekłości, piosenka była bardzo ładna!
A tak na poważnie… Jestem już w jednostce i zaczynam ćwiczenia. Okazało się, że jednym z moich zwierzchników jest profesor Warren, z czego bardzo się cieszę, bo to dobrze widzieć choć jedną znajomą twarz. Dowiedziałem się, że ćwiczenia potrwają 6 miesięcy, dopiero wtedy zostaniemy przydzieleni do oddziałów i wysłani na pierwsze misje. Już nie mogę się tego doczekać.
                Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze? Ucałuj Ala i Rose.
Pozdrawiam,
James”

                „Pozdrawiam, James”. Jo spojrzała na tył listu, ale niczego tam nie było. Przeczytała jeszcze raz te kilka zdań i usiadła na łóżku. Nawet nie zauważyła, kiedy sowa Jamesa wyfrunęła przez okno.
                Czy faktycznie był tak zajęty, że nie miał czasu na nic więcej? W to jeszcze była w stanie uwierzyć. Ale czy on za nią nie tęsknił? Nie miał jej nic więcej do powiedzenia? Miała wrażenie, że Jesse użył dzisiaj więcej serca mówiąc jej wieczorem „dobranoc”, niż jej własny chłopak, który nie widział jej od miesiąca. Ale nie pozwoliła sobie na długie użalanie nad sobą.
                Megan zatrzęsła się przez sen i Jo podniosła się, by zamknąć w końcu okno. Ale nie mogła jeszcze się położyć. Była zbyt rozbudzona i zdumiona, a jednoczenie nie miała ochoty niczego teraz analizować. James był w wojsku i miał ważniejsze rzeczy na głowie niż romanse, a ona to rozumiała. Podeszła do swojej komody, by włożyć list do pudełeczka, w którym trzymała różne rzeczy od Jamesa, a do którego istnienia w życiu by się nie przyznała (jeszcze ktoś by ją uznał za ckliwą…). Włożyła list, którego nie miała ochoty znowu czytać i miała już zamknąć szufladę, gdy jej wzrok przyciągnęło coś o czym dawno zapomniała.
                Dziennik dziadka, który znalazła w jego starym domu na wakacjach leżał spokojnie na dnie szuflady, przysypany połamanymi piórami i plikiem pergaminów. Pamiętała jak bardzo chciała się do niego zabrać, ale to wszystko co się działo – nowy Scorpius, nienormalni nauczyciele, a przede wszystkim rozłąka z Jamesem, skutecznie wyparły z jej głowy wszystko inne. Ale teraz dochodziła północ, a Jo wiedziała, że jeszcze długo nie zaśnie.
                Lola wystawiła tylko łepek ze swojego kojca, gdy Jo ułożyła się w łóżku. Przystawiła bliżej świecę i otworzyła dziennik. Pierwsza data była sprzed sześćdziesięciu lat. Leonard Marlow zaczynał więc pisać go jeszcze jako kawaler. Jo poczuła dreszczyk emocji. Pamiętała dziadka jako fascynującego, zabawnego człowieka, który zawsze opowiadał najlepsze bajki. A co jeżeli część z nich była prawdziwa?

                „21.03.

                Dziki krzyk towarzyszył całej wyprawie. Wyruszyliśmy nocą, żeby zaskoczyć Imogenę skoro świt. Wiedźma spodziewała się nas i była dobrze przygotowana, ale i my obaj wiedzieliśmy co czynić. Ja zakląłem nasze ciała tak, aby nawet przenikliwie oczy wiedźmy, która pustoszyła przez lata południowe krainy, nie zobaczyły nas. Taw miał ze sobą swój kołczan i strzały, które okazały się pomocne już niejeden raz.
                Imogena ukryła się w bagnie, w którym zastawiła na nas najczarniejsze pułapki, jakie tylko znała, a więc nie tylko druzgotki i wodniki, ale fioletowe ropuchy, z jadowitymi językami i zgniłe raki ze szczypcami parzącymi ogniem. Gromiłem wodne upiory czarem i stalą, a Taw parł naprzód, póki nie przetarł nam drogi do kryjówki wiedźmy.
                Takiej maszkary i takiej szpetności nigdy nie widzieliśmy, choć już trzeci rok walczyliśmy wspólnie z okropnościami tego świata. Imogena miała ropne oczy, w których nie doszukaliśmy się źrenicy i ropuszą skórę, której dotknąć ręką bym nie mógł. I znała potwora czary, jakich też dawno nie spotkaliśmy – nie dziw, ilu czarodziejów pokonała!
                Raniła mnie w nogę, a Taw otrzymał srogi cios w pierś, ale nie zatrzymaliśmy się, póki jej szkaradna postura nie runęła w przepaść. Ale wtedy… jak dziki ptak wyfrunęła z powrotem na nas! Moje czary nie zdołały jej poskromić, tyle choć, że zwróciłem cały jej atak na siebie, a wtedy mój druh sięgnął kołczanu i jego strzała przebiła paskudę.
- Leo, teraz! – krzyknął mi przyjaciel i skierowałem różdżkę na wiedźmę. Nie żyła już chwilę później a Taw podbiegał już do niej i wyciągał swoją szczęśliwą strzałę.
- Mało ich masz? – zapytałem, bo odraza mnie wzięła, gdy chował drewno ociekające czarną krwią Imogeny. Taw tylko westchnął.
- Ma mi przypominać, jak silnych przeciwników pokonaliśmy.
               
                Dzień kończył się zwyczajowo – lekką strawą i godnym napitkiem. A my we dwóch kładliśmy się tylko na chwilę, by rano znów wyruszyć…”

                Jo otarła szybko łzę, która niepostrzeżenie wyrwała się z jej oczu. Każdą literę napisał kiedyś jej dziadek – wspaniały łowca i bohater, wspaniały dziadek. Tyle o nim wiedziała, ba! Uczyli się o jego wyczynach na Historii Magii… Ale czytać te zapiski, poznawać każdą z jego bitew… Wiedziała, że dziś nie zaśnie. Przekartkowała dziennik, pragnąc jak najszybciej poznać każdą z jego stron, ale miał ich prawie czterysta! Wiedziała, że prędko ich nie przeczyta.
                Była jednak na tyle niecierpliwa, że z palącej ciekawości, przekartkowała go na koniec. Ostatnia data była spisana na cztery dni przed śmiercią dziadka Marlowa. Jo szybko zaczęła czytać treść tej strony. Niewiele z tego rozumiała, i wiedziała, że musi się wrócić do początku, ale nagle zatrzymała się nad kilkoma słowami. Pismo Leonarda było tu o wiele bardziej rozmazane, jakby pisał to w wielkim pośpiechu.
„…tak wiele jest jeszcze do zrobienia, ale choć nie mnie będzie dane pokonać Bestię, wierzę, że zrobiłem wszystko, by kiedyś znalazł się ktoś kto złamie tę potęgę. Najciemniejsza magia jaką powołano zniknie i świat obudzi się na nowo…”
               
                Jo usiadła na łóżku, prawie strącając świecę, która już dogasała. Dziadek Marlow zginął w walce z wampirami. Wiedziała to i było to dla niej oczywiste. Ale może było coś jeszcze, o czym nie wiedziała ani Jo ani Agatha Carter? Czym była Bestia? Dziadek zginął cztery lata wcześniej. Czy „najciemniejsza magia” została pokonana? Czym była?!
                Świeca wypaliła się i zgasła, dochodziła druga w nocy. Ale Jo już nie zasnęła i była pewna, że wielu następnych nocy sen również nie będzie jej towarzyszem.

                                                          *

                Ministerstwo Magii pracowało na okrągło. Dawno nikt już nie widział pustek w tym gmachu, nawet w nocy i prawie nigdy nie zdarzało się, by zapadała tu cisza. Prawdopodobnie wszystko przez największego pracoholika w tym miejscu – nową Minister Magii.
- Naprawdę, Cam możesz już wracać do domu.. Och i ucałuj Lucy!
Carter spojrzał na przełożoną ze zmrużonymi oczami.
- Jest już późno, też powinnaś wracać do domu, Hermiono!
Machnęła ręką.
- Posiedzę jeszcze najdłużej dwadzieścia minut! A ty uciekaj!
Cameron zamierzał chyba protestować, ale wtedy rozległo się pukanie do drzwi i Hermiona poszła by je otworzyć.
- Co ty tu jeszcze robisz?! – zapytał rozzłoszczony Noel Raejack. Hermiona uniosła brwi najwyżej jak mogła.
- Przychodzisz do mojego gabinetu z nadzieją, że mnie nie zastaniesz?
Raejack wmaszerował do środka i obrzucił Camerona oburzonym spojrzeniem, a potem utkwił w Hermionie wzrok żądający natychmiastowych wyjaśnień.
- Od miesiąca nie wyszłaś stąd ani razu przed drugą w nocy! – oznajmił Raejack. Hermiona spojrzała w sufit.
- Przypominam ci, że to ty nabuntowałeś Harry’ego i obaj wrobiliście mnie w to stanowisko – powiedziała spokojnie. Cameron zachichotał i oboje skierowali na niego wzrok.
- Eee… tak, to ja już pójdę – mruknął rozbawiony – Rozumiem, że i ty nie zostaniesz tu zbyt długo…
- Oczywiście, że nie zostanie! – zapewnił go Noel.
Gdy zamknęły się drzwi za Carterem, Hermiona i porucznik rozpoczęli walkę na spojrzenia.
- Wysunęliśmy twoją kandydaturę, żebyś zajęła się najważniejszymi sprawami – powiedział Noel – nie, żebyś umarła z przepracowania!
- Och, przestań – jęknęła Hermiona opadając na krzesło. – Jak zrobię wszystko to wyjdę!
Raejack wpatrywał się w nią tak, że mimowolnie zaczęła zbierać swoje rzeczy do torebki.
- Właściwie przyszedłem w innej sprawie – powiedział lżejszym tonem. Hermiona utkwiła w nim bystre spojrzenie. – Wracam z rozmowy z Harrym. W Polsce trwają przygotowania do obrony przed Rosją. Zabieram tam część armii.
Hermiona wyglądała jakby nie wiedziała co powiedzieć. Bezwiednie podniosła się z miejsca, momentalnie smutniejąc. Bądź co bądź przyzwyczaiła się już do tego, że młody porucznik krzyczał na nią za każdym razem, gdy uznawał to za słuszne.
- Och… Kiedy?
- Za kilka dni, ale jutro wyjeżdżam do jednostki. Pomyślałem, że ostatni raz zmyję głowę Minister Magii za siedzenie po nocach w pracy!
Hermiona uśmiechnęła się krzywo.
- Musisz na siebie uważać! – powiedziała szybko, wychodząc zza biurka. – Bądź ostrożny, Noelu…
Poczuła dziwne szarpnięcie, gdy młody porucznik uśmiechnął się szeroko, ale było to uczucie, którego nie czuła tak długo, że kompletnie go nie zrozumiała.
- Wedle rozkazu! – Noel stanął na baczność i zasalutował jej, nie przestając się śmiać. Hermiona miała ochotę uścisnąć go na pożegnanie, ale nim rozprawiła się z myślą, że nie do końca wypada Minister Magii ściskać wojskowego porucznika, znowu rozległ się stukot do drzwi. Raejack odwrócił się, by je otworzyć, a Hermiona poczuła jeszcze większą konsternację.
- Dobry wieczór, och, Noelu, to ty!
W drzwiach stała Astoria Malfoy.
- As!!! – Hermiona zerwała się z miejsca. – Co tu robisz?
Pani Malfoy zrobiła tylko krzywą minę. Noel odwrócił się w stronę Hermiony.
- Do zobaczenia za jakiś czas. Nie pracuj już za dużo…
Okej, teraz to już czuła się jak nastolatka.
- Nie będę… - bąknęła.
Noel uśmiechnął się serdecznie i pomachał jej, a potem kiwnął Astorii i wyszedł z gabinetu.
- Fajny facet – stwierdziła Astoria, budząc Hermionę z zamyślenia.
- Och, tak, całkiem sympatyczny. Co tu robisz? – zapytała, w końcu zdumiewając się dostatecznie tą sytuacją.
Astoria rozejrzała się czujnie po gabinecie, jakby nie do końca była pewna swojego przyjścia tutaj.
- Wracam z… W każdym razie – poprawiła się szybko. – Pomyślałam, że mogę jeszcze cię zastać, podobno siedzisz w ministerstwie po nocach… Mam prośbę, Hermiono.
Hermiona uniosła brwi.
- Chodzi o Raphaela Alexandra – wyjaśniła szybko Astoria. – Wiesz, że Draco wciąż go szuka. - Hermiona skinęła tylko głową. – Chyba go znalazłam.
- Co?! Jak to to ty go znalazłaś?
Astoria przestąpiła z nogi na nogę.
- Szukałam go od dawna i dzisiaj chyba udało mi się namierzyć jego kryjówkę.
- Ale nie powiedziałaś o tym swojemu mężowi? – zapytała potępiająco Hermiona. Astoria pokręciła głową.
- Draco nie myśli racjonalne, jest tak bardzo wściekły…
- Trudno mu się dziwić – wtrąciła delikatnie Hermiona. – Alexander prawie cię zabił i jest odpowiedzialny za to co przydarzyło się Scorpiusowi.
Astoria kiwnęła głową.
- Ale przez to Draco nie myśli normalnie. Pali go zemsta i boję się, że go zgubi. Odmówił Harry’emu, gdy zaproponował mu oddelegowanie kilku aurorów do pomocy. Draco chce znaleźć Alexandra sam a nie mam najmniejszych wątpliwości, że to się źle skończy.
- Znalazłaś go?
- Wpadłam na jego ślad – powiedziała Astoria. – Wiem kto może mnie do niego zaprowadzić.
- Jaką masz prośbę do mnie? – zapytała uprzejmie Hermiona.
- Powiem ci wszystko co wiem, a ty wyślesz tam ludzi. Nie mogę pozwolić, żeby Draco stało się to samo co Scorpiusowi.
Hermiona milczała przez chwilę, a potem skinęła głową i wskazała jej krzesło. Astoria wciąż oddychając ciężko usiadła i zaczęła mówić.

                                                               *

                 
Scorpius siedział nad wykresami do Quidditcha, przy zapalonej świecy i przecierał oczy. Teraz męczyły się dużo częściej, wrażliwe na jaskrawe światło. Usłyszał szmer za drzwiami i ciche pukanie. Zmrużył oczy. Miał wielką nadzieję, że to nie Carter ani Potter. Ewentualnie zniesie jeszcze Blake’a, albo Elizabeth.
Ale to nie było żadne z nich. W drzwiach stała Rose.
- Cześć – powiedział zdumiony. Nie rozmawiali od tygodnia…
- Mogę wejść?
Przepuścił ją w drzwiach.
- Przyszłam, żeby ci coś powiedzieć – oznajmiła Rose, zatrzymując się po środku pokoju.
Scorpius poczuł strach. Wiedział, że jest jej ciężko i był prawie pewny, że za chwilę usłyszy po prostu, że ma dość.
- Kocham cię – podniósł na nią wzrok, który przypominał wzrok zranionego szczeniaczka i Rose aż drgnęło serce na ten widok, ale wiedziała, że nie może się rozpraszać i musi mówić dalej. – Kocham cię, Scor i nawet jak zachowujesz się jak ostatni kretyn, to niczego nie zmienia. Ale nie umiem ci pomóc i to jest najgorsza rzecz jaka mnie w życiu spotkała. Nie chcesz mnie przy sobie – nie będzie mnie. Ale musisz wiedzieć, że cię kocham i, że to się nie zmieni, nawet jeśli stwierdzisz, że mnie nie chcesz.
Patrzył na nią z czymś, co nie mogło być tylko refleksem na światło świecy. I czuł się tak, jakby wszedł do wanny pełnej gorącej wody z bąbelkami.
- Jesteś… jesteś cudowna, Rose.
Uśmiechnęła się. Wiedziała, że nie może jeszcze podejść, że on sobie tego nie życzy. Ale to i tak było coś. Stali naprzeciw siebie długą chwilę, po prostu się w siebie wpatrując. W końcu Rose kiwnęła głową i skierowała się do drzwi. Scorpius poczuł palącą potrzebę zatrzymania jej, ale nie umiał tego zrobić. Drzwi zamknęły się za Rose, a on mimo wielkiej konsternacji, która nim targnęła poczuł, że ognisty supeł w jego żołądku nieco się rozluźnił.

                Następnego dnia też czuł się lepiej. Myjąc twarz w łazience spojrzał nawet w lustro. Zjadł śniadanie z Elizabeth i w nienajgorszym nastroju wychodził na pierwszy trening Quidditcha tego roku. Lekarze zalecali mu taką aktywność i był z tego zadowolony.
                W połowie drogi na stadion zdał sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak. Połowa jego drużyny była już w powietrzu i najwyraźniej zaczęła już trenować. Wypatrzył Blake’a, który dopiero wychodził z szatni i też spoglądał w górę ze zdumieniem.
- HYDE!!! – ryknął Scorpius. Obrońca Ślizgonów spojrzał na niego z góry, zatrzymał swoją miotłę i beztrosko zleciał na dół.
- Tak?
- Czemu zaczęliście sami? – zapytał Scorpius, podczas gdy Blake już biegł w jego stronę a reszta drużyny zawisła w powietrzu, przyglądając się im z zaciekawieniem. Kirk Hyde wzruszył ramionami.
- Była ładna pogoda – powiedział, patrząc na Malfoya wyzywająco.
- Nie zaczyna się treningu bez kapitana – warknął Blake, stając obok Scorpiusa. Hyde zacmokał.
- Taaak… a propos tego, nie sądzę, żebyś był najlepszy na tym stanowisku w obecnej chwili.
Scorpius mimowolnie cały się spiął, a Blake szybko położył mu rękę na ramieniu.
- Chcesz coś dodać, Hyde? – wycedził Scorpius, patrząc na niego ze wstrętem.
- Och, tak – powiedział szybko Kirk. – Podobno większa część twojego ciała jest w takim stanie jak twoja głowa. Nie sądzę, żebyś dał sobie radę w rozgrywkach.
Nim Scorpius zdążył mu odpowiedzieć, reszta drużyny, na czele z Emmą zleciała na ziemię i dołączyła do ich małego zbiegowiska.
- To nie tak! – zawołała Emma, patrząc przepraszająco na Scorpiusa. – Hyde powiedział nam, że się spóźnisz!
Scorpius łypnął na niego groźnie.
- Widzę, że masz ze mną poważny problem…
- Owszem! – zawołał Kirk. – Nie jesteś w pełni sprawny, nie możesz być dłużej kapitanem drużyny!
Blake warknął głucho a Emma z oburzeniem trzepnęła Hyde’a w ramię, ale reszta drużyny wbiła wzrok w ziemię i zaczęła mamrotać coś o racjach Kirka.
- Świetnie – rzucił Scorpius, robiąc krok w tył. Blake natychmiast się wściekł.
- Co ty robisz?! – zawołał do przyjaciela. – Zamierzasz odejść, bo ten pajac ci tak powiedział?!
Scorpius miał tylko sekundę. Jeszcze wczoraj wróciłby do zamku, połamał miotłę i zamknął się w swoim dormitorium, albo i wrócił do myśli, że powinien opuścić Hogwart.
                Całą drużyna przyglądała się w napięciu jak Scorpius przekłada miotłę w rękach, a potem przerzuca przez nią nogę i mocno odbija się od ziemi.
- Ty i ja! – zawołał do Hyde’a z powietrza. – Ścigamy się do słupków i pomiędzy nimi.
Hyde prychnął tylko z rozbawieniem, a potem przerzucił nogę przez miotłę i wzbił się na wysokość Scorpiusa.

                Drużyna Ślizgonów patrzyła z niepokojem na swojego kapitana i obrońcę, a jednocześnie byli ciekawi jak potoczy się wyścig. Scorpius i Kirk ustawili się koło siebie, a potem jeden ze ścigających krzyknął „Start!” i ruszyli.
                Nie było wątpliwości kto był lepszy już od początku. Scorpius wyprzedzał go o pół długości miotły i pierwszy dotarł do słupków, a potem bez problemu przeleciał pomiędzy nimi i wylądował na ziemi o tyle wcześniej, by móc jeszcze przybrać zniecierpliwioną pozę, nim Hyde doleciał do niego. Rozległy się brawa, a Blake zaczął szyderczo gwizdać.
- To jeszcze niczego nie dowodzi! – krzyczał Kirk, ciskając miotłą o glebę. – Jesteś…!
- Wystarczy! – zawołała Emma. – Scorpius na pewno rozmawiał z lekarzami o tym czy może grać, i jeśli tu jest oznacza, że wszystko w porządku! Był od ciebie lepszy, zresztą jak zwykle, więc albo się zamkniesz, albo powtórzymy sprawdziany na obrońcę!
Reszta drużyny głośno ją poparła. Hyde wykrzywił się i splunął. Blake patrzył na Scora ze strachem, jakby bał się, że Malfoy może jeszcze zrobić coś nieprzewidzianego. Ale Scorpius stanął tylko twarzą do drużyny i powiedział chłodno:
- Zaczynamy na mój znak...

                                                               *

                Ciasny bar na wybrzeżu tętnił życiem. Louis poprawił kaptur i upił łyk piwa. Od dłuższej chwili przyglądał się Forly’emu. Starszy pan był już widocznie w radosnym nastroju, kończąc kolejnego drinka.
                Drzwi baru otworzyły się i weszło kilka osób. Dwie z nich ruszyły do baru, a trzecia, która chyba przyszła sama rozejrzała się i zajęła miejsce w kącie sali. Louis nie widział jej twarzy, bo podobnie jak on skrywała się pod kapturem. Natychmiast przestał obserwować Forly’ego a wpatrzył w kobietę w kącie. Coś mu podpowiadało, że ma takie samo zadanie jak on i… nie pomylił się. Tajemnicza przybyszka usadowiła się bokiem do reszty sali, za to idealnie by móc obserwować starego czarodzieja.
                Louis nie miał jak podejrzeć jej twarzy, ale wpadł mu do głowy pomysł.
- Kelner! – zwrócił się do mężczyzny za barem. – Czy może pan podać tamtej pani coś ode mnie? Skrzacie wino, albo… cokolwiek?
                Cztery minuty później wychylił się cały, gdy kelner ruszył z jego zamówieniem w stronę kobiety. Zupełnie niespodziewająca się niczego drgnęła, gdy kelner coś do niej powiedział, a potem podniosła na niego głowę, tak, że Louis mógł zobaczyć jej twarz.
                Jakby poraził go prąd. Nie wiedział, kiedy podniósł się z miejsca, ale nagle stwierdził, że stoi po środku sali, przerażony i zdumiony, wpatrując się w… Leah.
                Zerwał się jak porażony i ruszył w jej stronę prawie przewracając krzesła. A potem z hukiem odciągnął jedno przy jej stoliku i opadł na nie.
                Leah krzyknęła.
- Louis!!!
Uniósł wysoko brwi. Jak bardzo jej nienawidził…
- Robota? – zapytał z drwiną. Leah na przemian otwierała i zamykała usta. Wyglądała jakby nie mogła się na niego napatrzeć.
- Lou… Nie widziałam cię od…
- Od czasu śmierci bardzo wielu osób – odparł bezlitośnie. Nie spuściła wzroku, co więcej patrzyła na niego tak, że zaczynał zapominać za co jej nienawidzi, więc szybko się odezwał:
- Widzę, że nie próżnujesz. Sir Steven bardzo ci ufa, co?
Chyba go nie słuchała.
- Ciągle o tobie myślę.
Jego wargi zadrgały.
- Chcesz mnie dopisać do swojej listy ofiar? – zapytał. Leah tylko westchnęła.
- Nawet nie wiesz…
Wystarczyło. Nie miał siły tego słuchać. I tak nie potrafił się wyleczyć, a teraz w ogóle już sobie tego nie wyobrażał. Odwrócił się przez ramię i zobaczył, że Forly wstał i zbierał się do wyjścia. Louis też się podniósł.
- Miałaś dzisiaj szczęście – powiedział jeszcze do Leah. – Następnym razem trafisz prosto w ręce Wizengamotu.
Leah nie zdawała się przejmować jego groźbą.
- Następnym razem mogę nie wytrzymać twojej obecności. Jak cię nie ma łatwiej mi sobie wyobrażać, że nigdy nie wyszliśmy z twojego dormitorium…
Jego serce najpierw skurczyło się, by za chwilę eksplodować. Takie właśnie miał wrażenie. Zamknął oczy i odwrócił się, a potem wyszedł. Padał deszcz i ucieszył się z tego. Może spłucze z niego choć odrobinę tej tragicznej miłości.

                                                               *

                Jesse mył zęby diablo z siebie zadowolony.
- Jesteś pewien? – prawie podskoczył. W jego łazience właśnie pojawiła się Jo.
- Czy jest jakieś miejsce, do którego masz opory wejść?
- Drzwi były otwarte – powiedziała obojętnie. – I słyszałam, że myjesz zęby, nieważne… Jesteś pewien, że wiesz co robić?
Jesse wyjął szczoteczkę z ust i posłał jej czarujący uśmiech.
- Przekonam ją, żeby do mnie wróciła. Tak, wiem co robić!
Jo skinęła głową, a potem podeszła do niego i ku jego zdumieniu zabrała mu szczoteczkę, a potem wbiła mu ją w żebro.
- Jak ją znowu skrzywdzisz, połamię na kawałeczki to co czyni cię czarodziejem!
Jesse uniósł brwi.
- Różdżkę?
- Nie. Twoje jaja!
I wyszła.

                Przez całą drogę do Hogsmeade cieszył się jak małe dziecko. Zresztą od kiedy Dakota napisała mu, że się z nim w końcu spotka, cieszył się jak głupi.
                Czekała przed Trzema Miotłami, a jemu serce zabiło szybciej na ten widok. Prawie zapomniał jaka była śliczna.
- Cześć! – powiedziała trochę nerwowo. Jemu dla odmiany głos uwiązł w gardle i gdy podszedł zdołał tylko wybełkotać coś niezrozumiałego i pocałował ją w rękę. Dakota uniosła wysoko brwi.
- Wejdziemy?

                Zajęli miejsca i zamówili piwo, a Jesse powoli odzyskiwał panowanie nad sobą.
- Wyglądasz… Specjalnie jesteś dziś taka ładna?
Dakota parsknęła mimowolnie śmiechem.
- Zrobiłabym wszystko na złość tobie.
- Ja też cię uwielbiam – powiedział nieprzytomnie, a Dakota wzniosła oczy do nieba. Ale wydawała się mniej zła niż ostatnio i patrzyła też na niego inaczej.
- Co tam w Hogwarcie, słyszałam, że uczy was ta okropna dziennikarka, Skeeter?
Jesse machnął ze zniecierpliwieniem ręką.
- Jo ma z nią małą wojnę – odparł obojętnie. – Jak twoje szkolenie?
- Och, jest dość ciężko. Odpadło już sporo osób, ale jakoś sobie radzę.
- Nie wątpię – wtrącił Jesse. – Jesteś królową kujonów.
- Co?! – zawołała wściekle. – Ja…
- Cholernie tęskniłem – przerwał jej, gdy tylko się zapowietrzyła, a potem nachylił się do niej przez stolik i chwycił ją za rękę. – Scott, musisz mi w końcu wybaczyć!
Dakota przyglądała się chwilę ich złączonym dłoniom, a potem wzięła głęboki oddech.
- Jesse, wiesz, że zgodziłam się na to spotkanie…
- …randkę – powiedział szybko.
- SPOTKANIE, tylko dlatego, że chciałeś rzucić szkołę. Nic się nie zmieniło.
Jesse zamilkł. Zabrał swoją rękę i upił łyk piwa.
- W porządku.
- W porządku? – powtórzyła wyraźnie zaskoczona.
- Tak. Rozumiem słowo „nie”. A od ciebie słyszę je po raz dwutysięczny. W porządku.
- Och… - wyrwało się jej. – To wspaniale.
Siedzieli chwilę w ciszy, potem wymienili kilka zdawkowych uwag i w końcu oboje zgodzili się, że pora wracać.
                Wyszli na zewnątrz i owiał ich chłodny wiatr.
- Mogę się stąd teleportować… - powiedziała Dakota, a Jesse skinął jej głową na zgodę.
- Dziękuję za to spotkanie – rzekł jeszcze. Dakota uśmiechnęła się trochę smutno, obrzuciła go jeszcze ciepłym spojrzeniem, i odwróciła się.
- Och, zapomniałbym… – mruknął Jesse.
                Zrobił jeden krok w jej kierunku, obrócił ją do siebie, a potem przyciągnął tak szybko, że pisnęła.
- Zapomniałbym, że nie dam ci odejść.
                I znowu całowali się tak jak wtedy w Gryffindorze. Jesse trzymał ją, jakby bał się, że zechce się wyrwać, ale Dakota chyba nie miała takiego zamiaru. Przywarli do siebie mocno i w napięciu pełnym gorącego pożądania całowali się na ciemnej ulicy. Jesse oderwał się od niej tylko na moment i zjechał niżej, nie odrywając ust od jej skóry aż dotarł do obojczyka. Dakota chyba zapomniała o tym, że powinna się stąd natychmiast teleportować i zamiast tego oddychała szybko, oddając się tej chwili. Odzyskali oddech i wydawało się, że ktoś z nich za chwilę coś powie. Ale zbyt dobrze wiedzieli, że wtedy wszystko pryśnie. Bez słowa wrócili do pocałunków.









Btw. to jest ujęcie, po którym absolutnie i na zawsze zakochałam się w tym aktorze, mimo, że było to tysiąc lat temu :)