Ginger Golden Girls

29 sierpnia 2014

Rozdział XXIII

 Milion razy to ciebie chciałam widzieć


- Nic nie rozumiem. Komu mogła się tak narazić?
Jesse wzruszył ramionami. On i Cameron siedzieli nad łóżkiem Jo od dobrych kilku godzin i przyglądali się jej spokojnej twarzy, na której lśniły długie, teraz już białe pręgi. Szkolna pielęgniarka najpierw z histerią w głosie oznajmiła im, że blizny pozostaną jej na zawsze, ale na szczęście potem pojawił się pan Potter i kazał posmarować jej rany czymś czarnym i bardzo cuchnącym. Od tego czasu zaczęły się widocznie zmniejszać i blednąć, ale i tak za każdym razem, gdy Cameron na nie patrzył, ręce same zaciskały mu się w pięści.
- Wiesz jaka jest Jo – powiedział Jesse – wiecznie szuka guza. Może coś odkryła, albo w coś się wpakowała?
- Jak tylko się obudzi będzie miała przegwizdane! – oznajmił Cam, patrząc na siostrę ze złością, ale zmiękł, gdy tylko jego wzrok prześliznął się po długich bliznach.
- Trzeba pogadać z Potterami i Scorpiusem Malfoyem – powiedział znowu Jesse.
- Czemu z nimi? – zapytał natychmiast Cameron, mrużąc podejrzliwie oczy. Jesse spojrzał w sufit.
- Mają jakieś tajemnice. A Malfoy znalazł ją w lochach.
Cameron uderzył wściekle pięścią w otwartą dłoń.
- Co mi odbiło! – warknął wściekle – Odpuściłem jej, pomyślałem: ma już piętnaście lat, przestanę jej pilnować! I jak to się skończyło?!
Jesse patrzył na niego z niedowierzaniem.
- Uważasz, że da się upilnować Jo?
Odpowiedziało mu mordercze spojrzenie.
- Pisałeś do rodziców? – zapytał jeszcze Jesse. Cam skinął głową.
- Chcieli przyjechać, ale dostaliby zawału widząc ją w takim stanie. Powiedziałem, że jest już w porządku. Oczywiście natychmiast wysłali sowę do McGonagall żądając wyjaśnień, ale co ona ma im powiedzieć? Pan Potter robi dochodzenie w tej sprawie. Pójdę do niego wieczorem, mam nadzieję, że czegoś się dowiedział…
                                                                    *
- To wszystko? – pytał Harry. Scorpius skinął głową.
- Krzyczała, usłyszałem ją i przybiegłem. Zaniosłem do szpitala. Nikogo nie widziałem w lochach.
Harry przypatrywał mu się uważnie. Wiedział, że mówi prawdę ale mimo wszystko… był synem Dracona. Musiał być czemuś winny…
- W porządku. Możesz już iść.
Scorpius wyszedł z gabinetu, a Harry usiadł znowu w swoim fotelu. Miał teraz wielką ochotę skorzystać z myśloodsiewni. Za dużo rzeczy miał na głowie, nawet jeśli był przyzwyczajony do tego, że przez całe życie ciągle coś się działo. A teraz ten wypadek Jo Carter. Jej rany naznaczone były magią, której nikt w Hogwarcie nie powinien nawet widzieć, co dopiero ją wykorzystywać! Harry nie miał złudzeń, że osoba, która była za to odpowiedzialna miała też coś wspólnego ze śmiercią Gilberta, trującymi owocami i ostatecznie z próbą dostania się do Drzewa Początku.
                Rozległo się pukanie do drzwi i Harry krzyknął: wejść! Do gabinetu weszli Albus i James. Już na pierwszy rzut oka widać było, że są w strasznym stanie. Harry miał tylko nadzieję, że to przez wypadek Jo a nie, że znowu się pokłócili.
- Chciałeś nas widzieć? – zapytał beznamiętnie James. Harry skinął głową i wskazał im krzesło.
- Chodzi o Jo Carter – powiedział wprost, obserwując ich reakcję. Nie byli zaskoczeni tym pytaniem – Obaj się z nią przyjaźnicie i muszę was zapytać czy wiecie albo podejrzewacie co mogło stać się dzisiaj w lochach?
Na twarzach obu swoich synów Harry zobaczył to samo. Wyglądali na zdeterminowanych by nic nie powiedzieć.
- Nie – powiedział Albus.
- Nie mam pojęcia – dodał James.
Harry westchnął cicho.
- Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że ktoś próbował zabić waszą koleżankę? – Albus zmrużył oczy jakby nie chciał dopuszczać tego do swoich myśli, James wyglądał jakby wściekłość wypełniała każdy cal jego ciała – Gdyby Scorpius jej nie znalazł, Jo już by nie żyła – ciągnął bezlitośnie Harry – I jeżeli wiecie o jakimkolwiek szczególe, który mógłby pomóc nam znaleźć sprawcę, to proszę byście mi powiedzieli.
Ale oni milczeli. Po krótkiej, pełnej napięcia ciszy Harry znowu westchnął, tym razem z irytacją.
- Możecie już iść – powiedział cierpko. Al i James podnieśli się jednocześnie i kiwając ojcu na pożegnanie opuścili jego gabinet.

- I tak nas podejrzewa – powiedział James, gdy znaleźli się na korytarzu – ale co mamy mu powiedzieć? Wkopalibyśmy tylko Jo…
Nie wiedzieć kiedy Albus znalazł się przy Jamesie i błyskawicznym ruchem zacisnął rękę na jego szyi a potem pchnął go na ścianę. James zbyt zaskoczony nie zdążył zareagować. Kiedy uświadomił sobie, co dzieje się z Alem nie próbował nawet się bronić.
- Nie chciała cię – wycedził Albus – I nigdy cię nie zechce.
- Posłuchaj…
Ale Albus dość już usłyszał tego dnia. Wszystkie uczucia, które rozlewały się po jego ciele jak trucizna, wybuchły w końcu i jego zaciśnięta pięść ze świstem wylądowała na twarzy Jamesa. Aż go odwróciło, ale nie wyglądał jakby zamierzał oddawać bratu. Tymczasem Albus zdawał się być przygotowany na kolejny cios.
- Nie będę z tobą walczył – powiedział James, ale wyglądał na dotkniętego do żywego. Szczęka pulsowała mu tępym bólem.
Albus nie sprawiał wrażenia, jakby mu ulżyło. Posyłając mu jeszcze znienawidzone spojrzenie, odwrócił się i odszedł.

                       Godziny mijały, a on nie wracał.
                                                                       *
                Co się dzieje? Czemu jest tak jasno? Gdzie ona właściwie jest?
                Chyba musi otworzyć oczy…
- Rose?
- JO!!!
Red rzuciła się na nią z takim impetem, że straciła dech w piersiach. Dziwiła się, że jej to nie zabolało, ale właściwie nie czuła swojego ciała. Była dziwnie zmęczona, i nie mogła poruszyć żadnym mięśniem.
- Rose? Co się dzieje? – zapytała dziwnie słaby głosem. Red patrzyła na nią ze strachem.
 - Nie pamiętasz? – zapytała wytrzeszczając oczy – Och, Jo! Musisz sobie przypomnieć!
Ale Jo nie wiedziała nawet o co jej chodzi. Nagle uświadomiła sobie gdzie jest i chciała natychmiast zerwać się z łóżka, ale nadal nie mogła się ruszyć.
- Red! Czemu jestem w szpitalu?! Dlaczego nic nie czuję?! – zawołała z paniką. Nim Rose zdążyła jej odpowiedzieć pojawiła się pani Vurtage, która patrzyła na nią z troską pomieszaną z panicznym strachem.
- Obudziłaś się, kochanie. To dobrze – podeszła do niej i położyła rękę na czole. Jo z każdym jej ruchem coraz bardziej wytrzeszczała oczy.
- Czemu nie mogę się ruszyć?
- Podałam ci silne środki przeciwbólowe. Za chwilę odzyskasz sprawność.
Pielęgniarka wyciągnęła z fartucha kilka buteleczek i postawiła je na stole.
- Podaj jej tę za chwilę – powiedziała do Rose – Poinformuję panią dyrektor, że się obudziłaś.
I wciąż patrząc na nią ze strachem opuściła skrzydło.
- Jest beznadziejna – westchnęła Rose – panikuje bardziej niż twój brat. Dobra otwórz buzię!
I nachyliła się, żeby podać Jo eliksir. W połowie czynności cofnęła rękę, bo wzrok Jo parzył.
- Mów. Co. Się. Tu. Do. Cholery. Dzieje.
Red westchnęła znowu i odstawiła eliksir.
- Jaka jest ostatnia rzecz, którą pamiętasz? – zapytała spokojnie.
Jo przymknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć, ale nie było to łatwe. Jakby miała w pamięci wielką dziurę.
- Po obiedzie poszłam do lochów… Skręciłam za róg i… Nie wiem co było dalej, Rose! – zawołała z paniką. Red poklepała ją po ramieniu.
- Spokojnie. Vurtage powiedziała, że może tak być.
- Ale wy wiecie! – krzyknęła Jo – Wiecie co mi się stało!
Rose pokręciła głową.
- Wiemy tylko, że ktoś cię zaatakował – powiedziała poważnie – Masz sporo ran, Jo – dodała miękko – nieźle cię poharatali…
Jo patrzyła na nią wielkimi oczami. Nie wierzyła. I była na siebie wściekła, że niczego nie pamięta.
- Jak się tu znalazłam?
- Scorpius cię przyniósł. Znalazł cię w lochach zakrwawioną. Teraz wujek Harry wszystkich przesłuchuje.
Jo nagle coś sobie uświadomiła.
- To dlatego ich tu nie ma? – zapytała cicho.
Rose odwróciła wzrok. Wiedziała, że Albus i James już dawno mieli stawić się u Harry’ego. Nie miała pojęcia co się dzieje z nimi teraz.
- Gdy tu wylądowałaś byliśmy wszyscy. Potem przyszedł wujek Harry i McGonagall. Cameron i Jesse poszli przed chwilą.
Jo powoli odzyskiwała czucie w całym ciele. Skinęła głową ze zrozumieniem a Rose odetchnęła. Uznała, że przeszła dziś zbyt wiele, by dokładać jej jeszcze informację o mrożącej krew w żyłach scenie, gdy nieprzytomna wymawiała imię brata swojego chłopaka.
- Wypij – Rose sięgnęła po butelkę z eliksirem i podała Jo, a ta już nie protestowała.
- Fuj… - mruknęła tylko a Red uśmiechnęła się szeroko.
- Wyjdziesz z tego – oznajmiła wesołym tonem, w którym jednak grało sporo gorzkich nut.
                                                              *
                Albus wrócił do Pokoju Wspólnego Ravenclawu nad ranem. Wyglądał jak człowiek, który wiele zniósł tej nocy. W całej wieży było bardzo cicho. Wszedł do salonu i skierował się do swojego dormitorium, gdy jego wzrok padł na śpiącą przy kominku dziewczynę. Scarlett zasnęła w fotelu, w ubraniu, z głową opartą na ramieniu. Al Podszedł do niej i delikatnie, by jej nie wystraszyć dotknął jej łokcia.
- Hej, co tu robisz? – szepnął, gdy otworzyła oczy. Rozejrzała się nieprzytomnie, a potem uśmiechnęła się zażenowana.
- Właściwie to czekałam na ciebie.
Albus zdumiał się na te słowa.
- Wiem, że Jo miała wypadek – wyjaśniła Scarlett – chciałam zapytać jak się czuje.
Al wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że wydobrzeje.
Scarlett otworzyła szerzej oczy.
- Myślałam, że zostałeś z nią w nocy – powiedziała zaskoczona. Al uśmiechnął się gorzko i pokręcił głową.
- Co się stało? – zapytała po prostu Scarlett. Albus zawahał się. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, ale z drugiej strony prawie zwariował, gdy przez całą noc próbował znaleźć sobie miejsce i wytrzymać ze swoją głową, w której ciągle przewijał się słaby jęk, powtarzający imię jego brata. Podniósł się i usiadł w fotelu obok niej.
- Moja dziewczyna kocha mojego brata – powiedział w najprostszy i najsmutniejszy sposób, jaki Scarlett słyszała. Zrobiła dziwny ruch, jakby chciała go dotknąć, ale szybko cofnęła rękę i wygładziła koszulę.
- Czemu tak myślisz?
Albus nie miał już siły na użalanie się nad sobą. W kilku krótkich, beznamiętnych zdaniach opowiedział jej co działo się w szpitalu, gdy Scorpius przyniósł ją z lochów.
- Al… - powiedziała cicho, gdy skończył. Pokręcił szybko głową.
- Tylko mi nie współczuj – przerwał jej sucho – Byłem kretynem myśląc, że przy mnie zapomni o moim wspaniałym braciszku.
Scarlett zaperzyła się na te słowa.
- Jesteś kretynem myśląc, że James jest w czymkolwiek lepszy od ciebie! – zawołała – Zresztą – dodała szybko – To jest złe myślenie. Nie jest się lepszym od kogoś, tylko do niektórych jesteśmy bardziej dobrani, do innych nie.
Albusowi te słowa przyniosły niewielką pociechę.
- Powinienem do niej pójść – powiedział patrząc w wygasły ogień na kominku – ale nie umiem. Nie mogę nawet na nią patrzeć.
Scarlett po krótkim wahaniu dotknęła jego ręki.
- Al, źle do tego wszystkiego podchodzisz. Jo była nieprzytomna, nieświadoma i…
- I nie wołała mnie – powiedział martwym głosem – Tylko jego. Nie potrafię się dłużej oszukiwać. Oni są jak para idealna, Scarlett. Nie wyszło im przez jego durne błędy i… przeze mnie.
Scarlett milczała przez chwilę przyglądając się ich złączonym dłoniom a potem powiedziała, uśmiechając się delikatnie:
- Wiesz, że czas jest świetnym lekarstwem? Kiedyś o niej zapomnisz i będziesz mógł…
- Nie. Nie umiem – powiedział z bólem – Próbowałem milion razy. Ona zawsze będzie dla mnie najważniejsza.
I próbując uśmiechnąć się do niej w podziękowaniu za to, że go wspierała, wstał i powoli odszedł do swojej sypialni. Scarlett jeszcze długą chwilę wpatrywała się w wygasły ogień.
                                                                  *
                Scorpius codziennie urywał się z kilku lekcji i przesiadywał u Jo. Jej rany z każdym dniem wyglądały coraz lepiej, i zaczęła domagać się wypuszczenia ze szpitala, więc można by pomyśleć, że wszystko było dobrze. Poza tym, że Carter ciągle patrzyła tęsknie w drzwi, w których nie pojawiał się żaden Potter. Ale to było ponad siły Scorpiusa. Zamiast roztrząsać problemy uczuciowe próbowali razem rozwikłać zagadkę kluczy. Czasem pomagała im Red, ale ona i Scor zawsze mieli różne teorie, więc Jo grożąc im, że nie wyzdrowieje poprosiła, by przychodzili osobno.
- Znikające szkło, znikające szkło… - śpiewała Jo, któregoś dnia, siedząc po turecku w swoim szpitalnym łóżku. Scorpius leżał na innym i zgrzytnął zębami, słysząc to po raz tysięczny.
- Carter, ile razy to wałkowaliśmy? Musi chodzić o jakiś magiczny przedmiot, o którym nie słyszeliśmy…
- Więc trzeba poszperać! – ofuknęła go – Z Drzewem Początku też zaczynaliśmy od zera!
- Więc sobie szperaj! – burknął – Wiesz ile jest dziwnych, zagubionych albo nieznanych magicznych przedmiotów o które może chodzić?!
- Ale ten musi być w Hogwarcie! – zaperzyła się – Wiem! – zawołała nagle - Musisz mi przynieść Historię Hogwartu!
- Po co? – zapytał zrezygnowany.
- Na pewno jest tam jakaś wzmianka! – oświadczyła pewnie – Nie zapominaj, że tam znaleźliśmy dowód na to, że Dllavon to Hogwart, a tym samym, że to tu rośnie drzewo!
- Co wcale nie oznacza…
- Koniec wizyty! – pojawiła się pani Vurtage, która obrzuciła Jo zaniepokojonym spojrzeniem a Scorpiusa obdarzyła potępiającą miną – Panna Carter musi wypoczywać, a romanse mogą zaczekać!
- Haha! – zaśmiała się Jo – On jest tylko moim dalekim znajomym!
Scorpius pokazał jej język.
- Mam dziewczynę – dodał z godnością – Bardziej zrównoważoną.
Jo zdumiała się teatralnie.
- Red jest nie mniej szurnięta niż ja!
Scorpius przewrócił oczami i wyszedł z sali szpitalnej, nim pani Vurtage zupełnie zbzikowała.

                Wracając do lochów walczył sam ze sobą. Nie widział Rose od rana i nie myślał teraz o niczym innym jak skręcenie do Wieży Ravenclawu, żeby trochę się z nią pokłócić. Stłumił jednak w sobie ten zamiar i nadąsany powlókł się do Slytherinu.
                W salonie zastał Emmę.
- Cześć! – przywitał się, zajmując miejsce koło niej. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Cześć?
- Co jest? – zapytał zdziwiony. Jego dziewczyna wyglądała, jakby była na niego za coś bardzo obrażona.
- Och, nic! – zawołała ze złością – Nic, poza tym, że nie widziałam cię od czterech dni!
- Co ty mówisz… - odparł zdumiony – Przecież… aha.
Miała rację. Od wypadku Jo nie zwracał na nią uwagi. Był zbyt zajęty zaglądaniem do skrzydła szpitalnego, rozwiązywaniem zagadki kluczy i tropieniem na własną rękę kto zaatakował Carter, by jeszcze mieć czas na randki. Do tego w każdej wolnej chwili bezwiednie szukał towarzystwa Red.
- Moja koleżanka miała wypadek – powiedział spokojnie – Miałem mniej czasu.
- Dla mnie – odparła gorzko – Bo dla Rose Weasley miałeś go tyle co zwykle!
Scorpius przewrócił oczami.
- Nic podobnego. Ja i Rose…
- …jesteście oboje szurnięci! – wpadła mu w słowo Emma – Ciągle się kłócicie, ale nie można was od siebie odciągnąć! Wiecznie za nią patrzysz i niech mnie piorun, jeśli nigdy jej nie pocałowałeś!
Sens tych słów długo docierał do Scorpiusa. Na Merlina, ona ma rację! Jo zresztą też… On i Red żyją w jakimś pochrzanionym związku…
- Wiesz, co? – zapytała ze łzami w oczach Emma – Może i przez większość życia byłam naiwna. Ale nie do tego stopnia. A teraz sobie idź! Najlepiej do Weasley!
Scorpius, jako, że miał serce z kamienia nic nie powiedział i wstał. Lepiej dla tej małej, jeśli będzie go uważać za drania, którym zresztą był.

                Wyszedł na korytarz. Cholera. Czy on coś przeoczył? Oczywiście, że Red mu się podobała! Od zawsze była piękna i pociągająca. Ale… ale… Nie… Niemożliwe.
                Nogi same go niosły. Wszedł po schodach do Sali Wejściowej, a potem w prawo do wieży Krukonów. Jakie było jego zdziwienie, gdy w połowie drogi zobaczył czerwone włosy.
- Weasley.
- Malfoy.
Zatrzymała się i patrzyła na niego jak zawsze. Wyzywająco, z góry, z drwiną i otwartym zaproszeniem. Scorpiusowi zaschło w gardle.
- Musimy porozmawiać – oświadczył, utkwiwszy oczy w dekolcie jej bluzki.
- O czym? – zapytała podchodząc bliżej, jakby coś ją przyciągało.
- O tym, że ciągle się ze mną całujesz.
- Sam się ze mną całujesz.
- Ja cię nienawidzę – poprawił ją, też robiąc krok do przodu, bo zbliżała się zdecydowanie zbyt wolno.
- Na pewno nie jak ja ciebie.
- Gdzie ty w ogóle szłaś? – zapytał, gdy była już na wyciągnięcie ręki.
- Do ciebie.
- Łazisz za mną.
- Gdzie ty szedłeś?
- Do ciebie.
Rose zaśmiała się gardłowo, a ten dźwięk wypełnił każdy cal jego napiętego ciała.
- Emma mnie rzuciła.
- Przykro mi – powiedziała nie odrywając wzroku od jego oczu. On też świdrował ją wzrokiem.
- Mi też. Była miła.
                Drzwi do najbliższej klasy otworzyły się z hukiem, gdy Scorpius wycelował w nie różdżką zza pleców. Pociągnął Rose za sobą. Nie opierała się. Trzasnęła nimi i oparła się o nie, a potem przyciągnęła go do siebie. Obydwoma rękami chwycił ją w biodrach i przysunął się tak, że poczuła cały jego ciężar na sobie. Pocałował ją. Mocno, ostro, jakby od tego zależało jego życie. Rose jęknęła, czując jego język na swoich ustach, a on na ten dźwięk cały się spiął. Przestał nad sobą panować. Jego ręce znalazły się pod jej koszulą i zaczęły błądzić po jej plecach.
                Rose nie odrywając się od jego ust, zjechała rękami niżej. Po jego szyi, do niedopiętej koszuli i luźnego krawata. Rozwiązała go, a potem zaczęła rozpinać jego guziki. Scorpius oderwał się od niej na moment, żeby złapać oddech i odsunął się na cal. Jego ręce znalazły się znowu na jej biodrach i chwyciły koszulkę. Opadła gdzieś w kąt. Znowu nachylił się, by ją pocałować, a jego ręce zaczęły błądzić po jej ciele, który przykrywał tylko biały koronkowy stanik. Tym razem on jęknął, gdy go dotknął.
                Ale wtedy się obudził. Chciał. Tak bardzo jej pragnął, że nie był w stanie się od niej oderwać. Ale gdzieś na skraju jego świadomości trzepotała osamotniona myśl, że jeśli tego nie zrobi stanie się coś bardzo złego. Coś do czego nie może dopuścić. Trzęsąc się na całym ciele, odsunął ją od siebie i szybko zaczął zapinać guziki swojej koszuli.
                Rose patrzyła na niego w osłupieniu. Nie mogła wyjąkać słowa.
- Ubierz się – powiedział chłodno, podając jej koszulkę, a potem przewiesił krawat przez szyję i szybkim krokiem opuścił klasę.
                                                               *
                Czytała Historię Hogwartu, a na stoliku obok leżała zapalona różdżka. Pani Vurtage surowo zabroniła jej tego robić, więc musiała udawać, że po dziewiątej grzecznie śpi. Rzuciła jeszcze na drzwi do jej gabinetu kilka zaklęć i oddała się lekturze. Kiedy usłyszała szmer otwieranych drzwi, była pewna, że to Rose albo Cameron. Na widok Ala otworzyła szeroko oczy.
- Cześć – powiedział niepewnie. Jo zrobiła ponurą minę.
- Cześć – odpowiedziała gorzko. Zamknął za sobą drzwi i powoli zbliżył się do jej łóżka.
- Mogę usiąść? – zapytał. Jo nie rozumiała co się dzieje. Najpierw nie odwiedza jej przez cztery cholerne dni, potem przychodzi i zachowuje się jakby był dalekim krewnym!
- Nie wiem – burknęła ze złością – A chcesz usiąść?
Albus przyciągnął sobie krzesło.
- Jo, wiem, że powinienem przyjść wcześniej... – posłała mu ironiczne spojrzenie – Ale musiałem sobie wiele rzeczy przemyśleć.
- Nie rozumiem – odparła szczerze – Nie znam się na związkach, ale coś mi się zdaje, że odwiedzanie chorej dziewczyny powinno być w umowie!
Albus wykrzywił się w grymasie.
- Związku? Jo, nie jesteśmy w żadnym związku.
Oczy Jo zrobiły się jeszcze większe.
- Co się stało? – zapytała rezygnując ze złośliwości – Uraziłam cię czymś?
Al milczał przez chwilę. Jak ma jej powiedzieć co się stało? Jeśli nawet Red, która nie potrafiła nigdy niczego przemilczeć, nie umiała jej tego opowiedzieć, to jak on ma to zrobić?
- Po twoim wypadku uświadomiłem sobie jak bardzo oszukuję samego siebie, a ty siebie samą.
- Nie rozumiem – powtórzyła. Albus westchnął.
- Kiedy Scorpius cię tu przyniósł, byłaś nieprzytomna. Miałaś wysoką gorączkę i prawdopodobnie omamy. Chyba wydawało ci się, że ciągle walczysz. Byliśmy tu we trójkę; ja, Rose i Malfoy. A ty wołałaś Jamesa, Jo. Ciągle powtarzałaś jego imię.
Zapadła długa cisza. Jo nie mogła w to uwierzyć. Ale… jak to? Nie, nie, nie. Nie zrobiła tego Alowi. Wyrzuty sumienia zalały ją gorącą falą, i pierwszy raz od dawna łzy napłynęły jej do oczu. Historia Hogwartu opadła głucho na podłogę, gdy zerwała się, by dotknąć jego ramienia.
- Al, nie…! Byłam nieprzytomna! Nie wiedziałam co mówię! Proszę, nie mniej mi tego za złe…
Połamane serce Ala odżyło, gdy patrzył na to jak walczy, by jej uwierzył. Ale to była tylko chwila.
- Nie mam – powiedział również dotykając jej ręki – Wiem, że to przez gorączkę… Tylko, że… Jo, wołałaś mojego brata.
Jo patrzyła na niego z bólem. Była na siebie tak wściekła, że miała ochotę walić głową w mur. Prawie czuła jego cierpienie, które teraz było i jej cierpieniem.
- Przepraszam – powiedziała bardzo cicho. Albus kiwnął szybko głową, jakby chciał już zakończyć tę dramatyczną rozmowę.
- Sam jestem sobie winien – stwierdził próbując się uśmiechnąć – Ale muszę coś powiedzieć – dodał znowu poważniejąc – Mój brat musi mieć w sobie coś niezwykłego, skoro czujesz do niego to co czujesz – powiedział i widząc, że Jo chce zaprzeczać, dodał szybko – ale to nie znaczy, że jest tego wart. James krzywdzi ludzi, Jo i jedyne co się dla niego liczy to własne szczęście. Nie chcę, żebyś przez niego cierpiała.
Jo wykrzywiła usta w bolesnym grymasie. Za wszelką cenę starała się opanować łzy, ale to było takie trudne!
- Nie chcę go – powiedziała z bólem. Albus znowu uśmiechnął się ponuro.
- Pójdę już. Śpij dobrze, Jo…
- Al! – zawołała, kiedy wstał i odwrócił się. Spojrzał przez ramię – Może i w gorączce mamrotałam imię twojego brata – powiedziała gorzko – Ale milion razy to ciebie chciałam widzieć. Na trzeźwo.
Albus wpatrywał się w nią przez moment. A potem bez słowa odwrócił się do drzwi i odszedł. Każdy ma jakieś granice bólu, który może dobrowolnie przyjąć i to była właśnie jego granica.

                                                                   *
               
                Jakie to nienaturalne, gdy kładziesz się do łóżka w jednej rzeczywistości a budzisz w zupełnie innej, nie pamiętając już jak było zaledwie kilka godzin wcześniej.
W piątek ostatniego dnia kwietnia uczniowie Hogwartu kładli się spać z myślą o ciepłym weekendzie, nadchodzących egzaminach i wakacjach. Gdy wstali w sobotni poranek nic nie było już takie samo.
- Proszę o ciszę! – głos profesor McGonagall potoczył się po Wielkiej Sali i wszystkie głowy odwróciły się w jej stronę – Nim otworzycie dzisiejsze gazety, chciałabym coś powiedzieć. Proszę, byście wysłuchali mnie w skupieniu i nie wpadali w panikę.
Po tych słowach większość pierwszej i drugiej klasy Hufflepuffu wpadła w panikę.
- Jak wiecie – ciągnęła dyrektorka – w Skandynawii opowiedziano się za wyprowadzeniem magii z ukrycia. Kolejne państwa poprały tę ideę i zaczęły wprowadzać je w życie. W całej Europie dochodzi do prześladowań osób niemagicznych, i innych skandalicznych zachowań, których dopuszczają się czarodzieje. W ostatnich dniach kraje, które otwarcie sprzeciwiają się tej sytuacji, podjęły ważną decyzję.
W Wielkiej Sali zapadła cisza jak makiem zasiał. Nikt nawet nie śmiał się odezwać, by nie uszczknąć niczego z tej przemowy. Profesor McGonagall poprawiła swoje rogowe okulary, a potem omiotła jadalnię jakby trochę mniej surowym spojrzeniem niż zwykle.
- Rozpoczęła się wojna – oświadczyła drżącym głosem dyrektorka – Wielka Brytania i inne kraje wypowiedziały ją wszystkim państwom, w których dochodzi do aktów przemocy wobec mugoli.
Wrzawa wybuchła w jednej chwili. Wszyscy mówili przez siebie, niektórzy krzyczeli, inni łapali się za głowę. Każdy chciał skomentować albo wyrazić swoje niedowierzanie wobec tych rewelacji. Kilku pierwszorocznych rozpłakało się głośno, jakiś Puchon krzyczał, że rzuca szkołę i zamierza walczyć, a gdzie by ucha nie przyłożyć, powtarzano jedno, brzmiące nierealnie i dziwnie obco słowo: wojna.
                Profesor McGonagall próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale nikt już nie zwracał na nią uwagi. Po kilku próbach opadła na swoje miejsce i zamilkła, a Hagrid nachylił się, by poklepać ją po ramieniu. Kiedy hałas w Wielkiej Sali przerodził się w prawdziwy chaos, Hermiona wstała ze swojego miejsca, wyjęła różdżkę i trzasnęła nią jak biczem, a potężny huk, zwrócił na nią uwagę wszystkich.
- Dziękuję – powiedziała uprzejmie Hermiona – A teraz cicho! – omiotła salę surowym spojrzeniem, brązowych oczu – Kiedyś ktoś bardzo mądry powiedział, że siła tkwi w jedności. Wierzę, bardzo mocno wierzę w to, że każdy z was wyniesie z Hogwartu nie tylko praktyczne umiejętności ale i ważne przekonania. Każdy człowiek ma prawo do bezpieczeństwa i poszanowania jego godności. Gdzieś tam są ludzie, którzy chcą odebrać niemagicznym osobom te prawa i uczynić z nich swoje podnóżki.
Wiem, że jesteście wszyscy na tyle inteligentni, żeby nie zgadzać z tą niesprawiedliwością i umieć postawić się każdemu, kto bezprawnie krzywdzi drugiego człowieka. Gdy opuścicie te mury pamiętajcie o tym, że nie jest ważne czy ktoś potrafi posługiwać się różdżką czy też nie, czy ma czystą krew – dodała gorzko – czy urodził się w niemagicznej rodzinie. Czarodziej, mugol, Skrzat Domowy, goblin i gumochłon mają prawa do życia i współistnienia w świecie wolnym od wojny. Tylko ta świadomość może zakończyć to, co niedługo się rozpocznie.

                                                                *
                Dobrze znane mury, zmieniły się nie do poznania. Kolorowy świat zniknął a zastąpiła go wizja wielkiej wojny. Gazety krzyczały o mobilizacji i prześcigały się we wzniosłych artykułach o potrzebie pomocy mugolom w Europie. Z całego kraju nadchodziły informacje o zbrojeniach i przygotowaniach do ataku na Skandynawię. Ale wciąż było to coś nierealnego, nienamacalnego, czego nikt nie potrafił sobie jeszcze wyobrazić.
                I choć wojna była tematem numer jeden przez wiele najbliższe dni, życie Hogwartu toczyło się dalej, a jego własne wzloty i upadki były wciąż na porządku dziennym.

                Od czasu, gdy Jo nawrzeszczała na Lucy, ta zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. I choć nie mogła spać, jeść, a czasem nawet oddychać, nie odważyła się porozmawiać z Cameronem. Tym bardziej, że najwyraźniej on sam o niej zapomniał.
                W poniedziałek Lucy zaczytana w Żonglera, który według ciotki Luny był jedyną gazetą drukującą prawdziwe informacje, nie zauważyła, że schody, którymi jechała zacięły się w połowie i zamiast na szóstym, wysiadła na trzecim piętrze. Korytarze Hogwartu zawsze jej się mieszały, więc i tym razem nie zauważyła, że zamiast do klasy Transmutacji, którą mieli Puchoni z szóstego roku, zmierza do klasy Numerologii, którą miał siódmy rok Gryffindoru, a która mieściła się dokładnie pod nią.
                Lucy wciąż z nosem w gazecie weszła do sali i usiadła w pierwszej ławce. Nie zwróciła uwagi na to, że po jej wejściu zrobiło się ciszej i rozległy się pojedyncze chichoty. A potem usłyszała tak dobrze znany i znienawidzony głos.
- Zgłupiałaś, wiewióreczko? – odwróciła się jak poparzona. Mason pochylał się nad nią z kpiącym uśmiechem. Lucy zerwała się z miejsca i rozejrzała w panice po klasie. Żadnej znajomej twarzy. Nie, nie, nie! Znowu się zgubiła!
                Czując jak jej twarz oblewają gorące rumieńce, chciała czym prędzej stąd wybiec, ale nie miało jej się to udać. Koło Masona pojawił Ethan, a chwilę później między nimi stanęła Olivia Aston.
- Co tu robisz, wariatko? – zapytała wpatrując się w nią szyderczo. Usta Lucy zadrżały.
- No nie! – zawołał teatralnie Mason przyciągając uwagę całej klasy – Znowu się popłaczesz?!
- Przyszłaś, żeby znowu rzucić na Cama jakieś pokręcone zaklęcie? – dodał Ethan – Masz pecha! Zaspał!
- To musiało być coś silnego! – stwierdziła pewnie Olivia – Z taką urodą to tylko jakaś porządna klątwa może zadziałać na faceta!
Klasa ryknęła śmiechem, a Lucy miała wrażenie, że zaraz pęknie w środku. Wstyd i upokorzenie rozlały się po jej wnętrznościach i chciała uciec daleko i nigdy nie wracać. Zrobiła niepewny krok do przodu, ale Mason znowu zagrodził jej drogę.
- Po raz czwarty przypominam – zaczął stalowym tonem – Wracaj do mysiej dziury. Ile razy jeszcze trzeba ci tłumaczyć, że masz omijać Cama szerokim łukiem?!
Więcej nie była w stanie wytrzymać. Łzy popłynęły jej z oczu i rzuciła się do przodu, przepychając między Masonem Ethanem a Olivią. Skierowała się prosto do drzwi, ale przez łzy nie zauważyła, że na kogoś wpada. Próbowała i jego ominąć, ale złapał ją i mocno trzymał.
                To był Cam. Miał mocno potargane włosy, jakby dopiero wstał z łóżka i zaspane oczy. Teraz były szeroko otwarte, jakby nie wierzył w to co widział. Lucy spojrzała na niego z prośbą. Chciała tylko, by ją puścił, żeby mogła stąd uciec. Ale on trzymał ją w stalowym uścisku. A potem bardzo powoli przeniósł spojrzenie na swoich kolegów.
- Zaczekasz tu – powiedział prawie nie otwierając ust. Było coś takiego w jego głosie, że Lucy nie śmiała się sprzeciwić.
                Olivia Aston przestała się uśmiechać, ale to nie na nią patrzył Cameron. Ethan skrzywił się, jakby uznał, że właśnie strzelił niewielką gafę. Mason natomiast uśmiechał się do niego porozumiewawczo, jakby oczekiwał, że kumpel w lot złapie jego „żarty”.
Oddech Camerona stał się ciężki, a wzrok parzył. Nie wiadomo kiedy puścił Lucy i zrobił tylko dwa kroki. Mason nie zdążył zareagować, gdy pięść Camerona świsnęła w powietrzu i odbiła się od jego szczęki. Odrzuciło go do tyłu, ale zdążył się podnieść, po czym wylądował na ścianie za sobą.
Kilka osób pisnęło, inni zaczęli dopingować Camerona. Lucy zakryła twarz rękami, a Ethan rzucił się, by go odciągnąć, ale skończyło się to tylko rozcięciem brwi na jego skroni. Tymczasem Mason osunął się po ścianie z głuchym jękiem, a Cameron stanął na nim i spojrzał na niego z odrazą.
- Odezwij się do niej jeszcze raz, a cię zabiję. Przysięgam.
I rzucając mu ostatnie, pełne obrzydzenia spojrzenie, odwrócił się, a potem złapał Lucy za rękę i wyprowadził z klasy.

                Szli przez chwilę w zupełnej ciszy. Lucy bała się odezwać. Cameron, który wciąż trzymał ją za rękę, oddychał coraz równiej i spokojniej. Ale wciąż nic nie mówił, a Lucy w każdej chwili spodziewała się wybuchu.
                Poprowadził ją schodami do Sali Wejściowej a potem skierował do wyjścia. Lucy przemknęło przez myśl, że powinna pędzić na Transmutację, ale sama była w nie lepszym stanie niż Cam przed chwilą, więc uznała, że tej jeden raz sobie odpuści, a potem wszystko nadrobi…
                Wyszli na błonia. Cameron wziął trzy głębokie oddechy i dopiero wtedy puścił jej rękę. Spojrzał na nią po chwili a ona skuliła się w sobie, bo jego wzrok mówił tylko jedno.
- Mamy do pogadania, Lucy Weasley.
                                                                  *
                Nikt kto w ostatnich dniach widywał Red, nie lękał się żadnej wojny. Wydawało się, że nie może być gorszego kataklizmu niż wściekła Rose. Siała wokół siebie takie spustoszenie, że Albus i Scarlett przez większość czasu przesiadywali wspólnie ukryci w bibliotece albo na błoniach.
                Ona sama nawet nie zwróciła uwagi na to, że wszyscy się jej boją. Interesowało ją tylko, by Scorpius trzymał się od niej z daleka! Nienawidziła go całym sercem, a teraz to już w ogóle życzyła mu wszystkiego najgorszego.
                Tylko jednego nie rozumiała. Chciał się zabawić, jak zwykle grał. Więc czemu nie do końca? Dlaczego… Dlaczego ją odrzucił?
                Gdy tylko takie myśli pojawiały się w jej głowie, natychmiast je odganiała i odprawiała swój mały armagedon…
                Tymczasem czas ich gonił. Wojna wisiała w powietrzu, Jo tkwiła w Skrzydle Szpitalnym, a tajemnica ukrycia czterech kluczy nie była nawet o cal bliżej rozwiązania. Rose, by nie popadać w szaleństwo w nowej fazie nienawiści do Scorpiusa, poświęciła się temu doszczętnie.
                „Jeden klucz w znikającym szkle, drugi w sercu prawdziwego rycerza, trzeci na granicy strachu i czwarty u zaufanego strażnika”.
                Znała to już na pamięć i mogła powtórzyć w środku nocy od dowolnego miejsca. Sprawdziła już dziesiątki miejsc, które mogły choćby przypominać poszczególne fragmenty z zagadki, ale na nic.
                Aż w końcu pewnego dnia, gdy wracała z kolacji przez drugie piętro, jej wzrok padł na mosiężną zbroję, do której Irytek pakował właśnie pękatą torbę łajnobomb.
- Świetny pomysł, ale jak zwykle niedopracowany – oznajmiła głośno. Poltergeist odwrócił się w jej kierunku i natychmiast pokazał język. Ich wojna była głośna w całej szkole. Irytek skłonił się teatralnie i wyjął torbę ze zbroi.
- Tak, Rosie! – zawołał przymilnie – Już się robi! – i cisnął w nią torbą. Ale była szybsza. Machnęła różdżką i posłała i ducha i jego łajnobomby na ścianę, gdzie rozbryzgały się, lądując w większości na nim samym. Irytek klnąc i zawodząc pogroził jej palcem i odleciał w przeciwnym kierunku. Rose ze śmiechem ruszyła dalej, obrzucając jeszcze zbroję krótkim spojrzeniem. Zbroję rycerza. Prawdziwego rycerza.
                Red przystanęła i wciągnęła głośno powietrze. Tak! To musi być to! Puściła się pędem przez korytarz dokładnie wiedząc, gdzie zmierza. Gdzie ukryć coś tak małego jak klucz, jeśli nie w starej zbroi, do której nikt nie zagląda, i która stoi tu pewnie od stuleci?! Pędziła ile sił w płucach i zatrzymała się dopiero na siódmym piętrze. Stała tu najstarsza i najbardziej zmurszała zbroja, jaką widziała. Drżącymi rękoma wyjęła różdżkę i nacięła metal w okolicach piersi. Włożyła rękę do środka i prawie podskoczyła.
                Maleńki, zaśniedziały klucz z wysadzanymi kamieniami błyszczał jej w dłoni.
- A niech to… - wyjąkała tylko. Rozglądając się do koła naprawiła zbroję i szybkim krokiem skierowała się do Skrzydła Szpitalnego, po drodze wyjmując jeszcze w pośpiechu Komunikujące Karteczki.
                Była z siebie wyjątkowo dumna. Mieli klucz! Mieli trzeci klucz do przejścia, gdzie rosło Drzewo Początku.

                Wyścig się zaczął. Brali w nim udział doświadczeni aurorzy, bohaterowie poprzedniej wojny, dzieci, które miały w przyszłości zaważyć na losach wojny, i był jeszcze on. Zakapturzony morderca, który nie ustawał w poszukiwaniach kluczy, albo ich znalazcy.
                                                                   
                                                                     *






Ps. Obawiam się o swoje zdrowie psychiczne. Napisałam rozdział w 2 godziny… Chyba wpadam w jakiś dziwny szał twórczy, gdy zaczynam pisać GGG :P
Pss. Wyjeżdżam na wakacje! :P Na pewno coś w ich czasie napiszę, ale do wtorku nie odpowiem na żadne pytania typu: czy Jo w końcu zmądrzeje :P

Pozdrawiam! J

25 sierpnia 2014

Rozdział XXII

Jak się obudzisz, wszystko będzie dobrze.



            Harry od dłużeszgo czasu przyglądał się Jo Carter na swoich lekcjach. Jeśli wierzyć Ginny to ona była dziewczyną, w której byli zakochani obaj jego synowie. Dlatego Harry postanowił trochę ją poobserwować. Wydawała się bystra i energiczna. Gdyby nie to, że James i Albus omal się o nią nie pozabijali, Harry cieszyłby się, że jego synowie nie interesują się pustymi albo zwyczajnie nudnymi dziewczynami.
- Jo Carter – powiedział głośno na pierwszej lekcji po wielkanocnej przerwie. Jo wstała wywołana i z wyciągniętą różdżką przemaszerowała na środek.
- Pokaż mi, jak wyczarowujesz Patronusa.
Zrobił to celowo. Niewielu osobom na piątym roku udało się już opanować to zaklęcie. Wiedział jednak, że lepiej można poznać człowieka po tym jak odbiera porażki niż sukcesy.
            Jo skinęła głową po żołniersku i podwinęła rękawy. Na moment przymknęła oczy, wybierając najszczęśliwsze wspomnienie, a potem wycelowała różdżkę w bliżej nieokreślonym kierunku.
- Expecto Patronum!
Szara mgiełka wystrzeliła w kierunku Harry’ego i natychmiast znikła. Jo pokręciła szybko głową.
- Mogę jeszcze raz? – zapytała błagalnie. Harry prawie się zaśmiał, widząc jej determinację. Skinął głową.
- EXPECTO PATRONUM!
Dwa razy większa mgiełka pojawiła się koło Jo, ale i tym razem nie przybrała cielesnej formy. Jo zagryzła wargi i tym razem bez pytania znowu wyciągnęła różdżkę i spróbowała po raz trzeci.
- Expecto Patronum!!!
Srebrny wilk wyskoczył z końca jej różdżki i przywarł do jej nogi, ukazując ostre zęby. W klasie rozległy się głośne oklaski a Jo odwinęła rękawy szaty i spojrzała na Harry’ego, jakby w oczekiwaniu na następne zadanie.
- Dobra robota – powiedział wciąż przyglądając jej się uważnie – Piętnaście punktów dla Gryffindoru, możesz usiąść. Panie Donovan?
Obserwując wysiłki następnych uczniów, Harry uśmiechał się pod nosem. Wojna Jamesa i Albusa kiedyś się skończy, a on wtedy będzie miał synową, która potrafi wyczarować Patronusa.
                       
                                  
Ledwie zabrzmiał dzwonek na przerwę, gdy w drzwiach jego klasy pojawiła się Hermiona. Była zasapana, jakby przebiegła sporą odległość, a w ręku trzymała dwa listy.
- Harry! – podeszła do jego biurka, prawie taranując ostatnich uczniów, którzy opuszczali klasę i pomachała otwartym listem. Drugi, zaadresowany do Harry’ego miał pieczątkę Ministerstwa Magii.
- O co chodzi? – zapytał szybko.
- Przyszły przed chwilą, Kingsley wysłał je kominkiem. W twoim musi być to samo co w moim!
- Czyli co? – zniecierpliwił się Harry, biorąc od niej kopertę. Nie zdążył jej jednak rozerwać, bo Hermiona powiedziała słabym głosem:
- Harry, zaczęła się wojna…
Harry zamarł. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
- Niemożliwe – powiedział w końcu – Baliby się, nie są wystarczająco silni… Nawet z Danią i Szwecją Norwegia nie ma tyle siły, żeby pokonać koalicję…
Hermiona pokręciła smutno głową.
- Dogadali się nie tylko ze swoimi sąsiadami – powiedziała wskazując na list – wczoraj odbyła się Międzynarodowa Konferencja Czarodziejów, na którą nie zaproszono państw, które zdecydowanie wystąpiły przeciw Ankdalowi. Irlandia przekazała nam decyzje, które tam zapadły.
- I?
- Poparli go – powiedziała słabym głosem Hermiona – czternaście państw poprało Ankdala. Postanowiono wyprowadzić magię z ukrycia.
Harry czuł się jak trzydzieści lat temu, w innym gabinecie tego zamku.
„Siedem Horkruksów. Trzeba je znaleźć i zniszczyć…”

- Kto przystąpił do paktu? – zapytał wracając do rzeczywistości.
- Estonia, Rumunia, Białoruś – wyliczała Hermiona, a jej oczy robiły się coraz większe – Turcja – Harry sapnął z przerażenia – Chorwacja, Czechy, Bułgaria, Francja – Harry podparł się biurka – Belgia, Holandia, Portugalia i… Rosja.
Opadł na krzesło. Lata jeżdżenia po świecie i tropienia czarnoksiężników dały mu wielkie doświadczenie. Ale nie trzeba było być uznanym aurorem, żeby wiedzieć co oznacza koalicja tych państw. Jednego tylko nie rozumiał.
- Po co im wojna? – zapytał nie oczekując od Hermiony odpowiedzi – Zrobią co zechcą w swoich krajach…
Ale jego szwagierka nie potrafiła nie odpowiadać na zadane pytanie.
- Myślę, że to wyprzedzenie ataku – Reszta państw panicznie boi się wyjścia magii z ukrycia. Włochy zorganizowały dziś tajną naradę w Rzymie, gdzie prawdopodobnie opracują plan ataku na Skandynawię. A Norwegia chce być szybsza. Poza tym, Harry – dodała martwym głosem – przecież wiesz, że w Wielkiej Brytanii i pewnie pozostałych krajach również jest wielu czarodziejów, którzy chcą tego samego co Ankdal. A on czuje się jakimś pieprzonym, duchowym przywódcą tej bandy i pewnie mu się marzy „władza nad światem”.
Harry milczał. Powoli zdjął okulary i zaczął je czyścić. Hermiona, która przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, zbliżyła się do niego i powiedziała znowu:
- Musimy się śpieszyć, Harry. Jeśli obce wojska wejdą do naszego kraju, Hogwart będzie pierwszym celem. Musimy znaleźć klucze!
Harry spojrzał na nią zirytowany.
- Jakbym tego nie wiedział! – odburknął – A co niby robimy od września, jeśli nie szukamy tych przeklętych kluczy?!
- Więc musimy postarać się bardziej – powiedziała z naciskiem Hermiona – Nie będzie już potrzeby walczenia o zostanie w ukryciu, jeśli przestaną się rodzić czarodzieje!
Harry westchnął wciąż poirytowany.
- Hermiono – powiedział zakładając okulary i wlepiając w nią ostre spojrzenie – Te klucze po prostu przepadły. Trzeba znaleźć inny sposób by tam wejść…
- Nie nie nie! – zawołała szybko Hermiona, machając energicznie głową – To kwestia logiki, jak z Kamieniem Filozoficznym, pamiętasz?
Harry spojrzał na nią jak na wariatkę.
- Nie. Zapomniałem. Który to był kamień?
Ale Hermiona nie zwracała na niego uwagi.
- Każdemu dyrektorowi przekazywano tę samą informację – mówiła patrząc w nicość – „Jeden klucz w znikającym szkle, drugi w sercu prawdziwego rycerza, trzeci na granicy strachu i czwarty u zaufanego strażnika”. Musimy spojrzeć na to inaczej i…
- Hermiono – przerwał jej znowu Harry – Śpiewasz mi tę piosenkę od ośmiu miesięcy i nic z tego nie wynika. Naszą jedyną nadzieją jest to, że skoro ty nie potrafiłaś odgadnąć tej durnej zagadki, to i żaden debil, któremu się marzy władza nad światem też nie wejdzie do pomieszczenia z Drzewem!
Hermiona zrobiła kwaśną minę.
- Dobrze wiesz, że jakiś debil próbuje – stwierdziła gorzko – i póki on to robi, my też nie możemy sobie odpuścić!
Harry zaperzył się na te słowa.
- A czy ja mówię, że mamy sobie odpuścić?! Po prostu zamiast szukać tych kluczy, rozwalmy tę ścianę w lochach…
- Jakbyś nie próbował – mruknęła Hermiona z naganą, a Harry spuścił szybko wzrok. Hermiona westchnęła – Wrócimy do tego wieczorem. A tymczasem odwołaj popołudniowe lekcje, Kingsley wzywa nas na naradę.
Harry kiwnął sztywno głową i z ociąganiem podniósł się z krzesła, a potem ruszył za Hermioną.
                                                             *
- Szybko! – syknął Scorpius i pociągnął bladą jak trup Jo za sobą. Zatrzymali się dopiero na korytarzu pod klasą Obrony Przed Czarną Magią.
- O ja pierdolę – rzekł Scorpius wpatrując się tępo w Jo. Ona tylko niemo poruszała ustami, wciąż trzymając w rękach parę Uszu Dalekiego Zasięgu.
- Te wszystkie kraje… - powiedziała w końcu z przerażeniem – Wszędzie tam mugole staną się popychadłami i…
- Jeszcze do tego nie doszło – przerwał jej szybko Malfoy – Najpierw będzie wojna.
- To nie jest pocieszające – odparła marszcząc nos.
- Nie mazgaj się, Carter, na pewno wygramy.
Jo skinęła szybko głową.
- Rzucam szkołę – oznajmiła – Będę walczyć.
Scorpius tylko przewrócił oczami.
- Nie bredź. W zamku jest więcej rzeczy do roboty… - powiedział znacząco. Oczy Jo znowu się powiększyły.
- Masz rację! Klucze! – zawołała a jej oddech znacznie przyspieszył – To dlatego nie można przejść przez tę ścianę w lochach! I rośnie tam Drzewo! Miałam rację!
- Uspokój się, Carter – powiedział sucho Scor – Problem jest taki, że wspaniały Harry Potter nie odnalazł tych kluczy, ale zrobił to jakiś zakapturzony facet, jak wynika z twoich porannych opowieści.
Jo skinęła szybko głową.
- Wszedł do środka. Ale… ale to znaczy, że on je znalazł? – zapytała przerażona. Scorpius zamilkł na chwilę, usilnie się nad czymś zastanawiając.
- Niekoniecznie – powiedział w końcu – Są cztery klucze, tak? To może oznaczać, że każdy przepuszcza przez kolejne drzwi. Oczywiście to tylko domysły, ale gdyby ktoś faktycznie odnalazł już wszystkie, to prawdopodobnie wiedzielibyśmy o tym, prawda?
Jo skinęła głową.
- Trzeba im powiedzieć – stwierdziła poważnie – profesorom! Muszą wiedzieć, że ktoś tam wszedł!
- Zwariowałaś – stwierdził Scorpius – Oni są kompletnie nieprzydatni. Osiem miesięcy nie potrafią rozwiązać głupiej zagadki.
- Masz rację, sami się tym zajmiemy - zawyrokowała Jo - Oni niech się martwią swoją wojną. My mamy swoją. To jest nasza szkoła i nikt nie będzie tu nikogo mordował bez naszego zezwolenia.
Scor przyglądał jej się przez chwilę.
- Powiedzmy reszcie – stwierdził w końcu. Skinęła głową i popędzili razem korytarzem.
                                                           *
            Cameron kopnął w krzesło wychodząc z klasy Transmutacji. Od tygodnia nie robił nic innego tylko w coś kopał albo walił pięścią. Po powrocie ze świąt było tylko gorzej. Widział Lucy na korytarzach i w czasie posiłków i za każdym razem miał wtedy ochotę kogoś zabić. Ale dotrzymał obietnicy i trzymał się od niej z daleka. Choć absolutnie nie miała racji, nie mógł jej tego przecież wytłumaczyć siłą, prawda? Nie podoba jej się chodzenie z nim, bo ludzie się na nią patrzą? Świetnie.
            Po południu urządził trening Quidditcha. Po dziesięciu minutach jego drużyna zleciała na ziemię.
- Co ci odbiło?! – wrzasnął Jesse. Cameron podleciał do niego.
- O co ci chodzi? – warknął. James teatralnie wskazał na szatnię.
- O to, że doprowadziłeś Mindy do płaczu, pacanie – oznajmił – Darłeś się na nią, jakbyś oszalał.
Cameron łypnął na niego groźnie.
- Uważaj na słowa, Potter.
James tylko pokręcił głową z niedowierzaniem, a potem odwrócił się do drużyny.
- Koniec treningu, wracajcie do zamku!
- Nie będziesz im mówił co mają robić, Potter! – krzyknął wściekle Cameron, ale reszta nie zwracała na niego uwagi i schodziła z boiska, otwarcie na niego pomstując.
- Co się dzieje, Cam? – zapytał James podpierając się na miotle. Carter prychnął.
- A umyjesz mi włosy po takich dziewczyńskich zwierzeniach? – zapytał słodko. James wyszczerzył zęby.
- Bardzo zabawne. To co się stało?
- Zjeżdżaj, Potter – mruknął groźnie. James nagle coś sobie uświadomił.
- Pokłóciłeś się z Lucy?
Odpowiedziało mu wściekłe spojrzenie Camerona.
- Nie twoja sprawa.
- Łał – mruknął zdumiony James – Nie wiedziałem, że Lucy potrafi się z kimś pokłócić. W każdym razie – dodał szybko, bo Cameron już się odwracał, żeby odejść – Posłuchaj kogoś, kto się z nią wychowywał – Carter przystanął mimowolnie – Lucy to najsłodsze i najbardziej strachliwe stworzonko na świecie. Więc po pierwsze – ton Jamesa nagle stał się groźny – Jak zrobisz jej krzywdę to zawiśniesz na drzewie. A po drugie – dodał już normalnym głosem – Dziewczyny to wariatki. Jak mówią, że czegoś nie chcą, to trzeba im uświadomić, że są w błędzie.
Cameron słuchał go z kwaśną miną.
- Przecież jej nie zmuszę do niczego! – warknął wściekle. James przewrócił oczami.
- A czy ja ci to sugeruję? Mówię tylko, że nie należy im ustępować jak się przy czymś głupio upierają.
Cameron obserwował go przez chwilę.
- Potter, od kiedy ty się znasz na kobiecych uczuciach?
James darował sobie szczerą odpowiedź na to pytanie, wiedząc jak jego kumpel reaguje na choćby wzmiankę o swojej siostrze.
- Czytałem poradnik – mruknął z ironią i popchnął go w kierunku szatni.
                                                           *
            Logan spędził dwie noce w szpitalu, bo jak się okazało miał paskudnie złamaną kość. Jakoś nie martwiło to Rose. Właściwie to nie zwróciła uwagi na to, że go nie ma. Wkurzyła się natomiast widząc jak w środę maszeruje w jej stronę.
- Rose, masz chwilę? – powiedział z miną wyrażającą wielką skruchę. Red pomachała głową.
- Jestem zajęta – nie było to nawet kłamstwo. Od kiedy Jo i Scorpius powtórzyli im zagadkę o kluczach, cała piątka próbowała ją rozwikłać. Rose od południa ślęczała nad informacją o pierwszym kluczu.
- Słuchaj, chcę cię przeprosić – oznajmił Logan, nie zrażając się jej odpowiedzią i zajmując miejsce naprzeciw niej. Rose ostrożnie schowała kartki ze swoimi pomysłami.
- Okej, przepraszaj – powiedziała obojętnie. Logan skrzywił się słysząc ten ton.
- No więc przepraszam! Za to, że byłem… trochę nachalny.
Red uniosła wysoko brwi.
- Trochę?!
- Na Merlina, nic ci nie zrobiłem! – zawołał zdenerwowany – A ten kretyn zapłaci mi za rękę! – dodał wskazując na obandażowany łokieć – W każdym razie – odezwał się widząc, że Rose nic nie mówi i ma bardzo niezadowoloną minę – mam nadzieję, że między nami wszystko w porządku?
Rose strzeliła z balonowej gumy.
- To zależy co masz na myśli – odparła filozoficznie – Bo jeśli to, że nie będę ci robić wyrzutów i zapomnę o tym, że jesteś cholernie natrętny, to tak, w porządku. A jeśli chodzi ci o to, że wciąż jesteśmy razem, to nie, nie jesteśmy.
Logan wyglądał jakby znów połamano mu rękę.
- To przez tego gnoja, tak? – warknął zbliżając się do niej, niebezpiecznie – Dzielny rycerzyk zawrócił ci w głowie, co?!
Rose uśmiechnęła się radośnie.
- Nawet nie wiesz jak bardzo!
Logan syknął wściekle i podniósł się z fotela. Red błyskawicznie wyciągnęła różdżkę.
- Ani kroku. Sama potrafię się bronić – warknęła celując w jego chorą rękę – Zjeżdżaj stąd, albo tym razem cię nie połatają!
Logan wpatrywał się w nią z żądzą mordu.
- Pożałujesz! – syknął tylko. Rose wstała. Choć była sporo niższa, nie sposób było się nie przestraszyć jej ognistego wzroku.
- Zastanów się czy powinieneś mi grozić – powiedziała spokojnie i schowała różdżkę. Nim odeszła, odwróciła się jeszcze przez ramię i dodała – I nie wiem co sobie uroiłeś sądząc, że „Scorpius ci za coś zapłaci”. Pokonałby cię jednym palcem.
I nie czekając aż pozbiera szczękę z podłogi, odeszła, a jej postać przypominała żywy płomień.
                                                             *
            Lucy snuła się korytarzami Hogwartu. Czegoś jej brakowało i dobrze wiedziała czego. Postąpiła słusznie ale nie umiała wymazać z pamięci ostatnich miesięcy. Ciągle stawał jej przed oczami. Jak spalił swoją pracę domową, jak ulepił jej bałwana, jak ciągle całował ją w czubek głowy.
            Może źle zrobiła? To Olivia się do niego przykleiła. I to nie jeego wina, że cała szkoła jej zazdrości…
            Dziesiątki razy maszerowała do Gryffindoru i w ostatniej chwili zmieniała kierunek.
- Tchórz… - mruczała sama do siebie z nosem wycelowanym w podłogę.
            Ale któregoś wieczoru w Wielkiej Sali, gdy jej wzrok padł na niego, poczuła, że nie wytrzyma. Był smutny. Albo wściekły. Trudno było ostatnio go wyczuć… Ale gdy tak na niego patrzyła, wydawało jej się, że jej serce zaraz wyskoczy z piersi i miękko opadnie na stół Gryfonów. Podniosła się, pewna, że i tak niczego nie przełknie i pomaszerowała do Sali Wejściowej. Zaczeka na niego i powie mu, że się myliła!
            Nie przewidziała tylko jednego.
- Wiewióreczka! – Ethan i Mason wyszli pierwsi z kolacji i skierowali się prosto w jej stronę.
- Odczepcie się – powiedziała, mając nadzieję, że zabrzmi groźnie, ale wyszedł jej tylko błagalny jęk. Mason zawył śmiechem.
- Chcieliśmy tylko sprawdzić jak się trzymasz! – oznajmił z udawanym przejęciem Ethan – No wiesz, nowy związek Camerona na pewno cię zabolał…
Do oczu Lucy napłynęły łzy, choć usilnie starała się je powstrzymać.
- Nie jest w żadnym związku! – zawołała słabo – Kłamiesz!
Znowu wybuch śmiechu.
- Czyżby? – zapytał drwiąca Mason – Może zapytamy go o to? Albo – dodał jakby na coś wpadł – Może chcesz pogadać z jego dziewczyną Olivią?
Dłonie Lucy bezwiednie zacisnęły się w pięści.
- Dajcie mi spokój! – wyszeptała zaczynając się trząść.
- Ależ oczywiście! – Ethan skłonił się teatralnie – Chcieliśmy tylko przypomnieć warunki naszej umowy – ty trzymasz się z dala od Cartera a my nie zamieniamy twojego nędznego życia w piekło. Zgadza się?

- Już ja ci pokażę jak się, kurwa zgadza!

Mason i Ethan obrócili się momentalnie. Lucy wychyliła się, żeby zobaczyć kto ją uratował. Jo Carter szła szybko w ich stronę. Jej oczy wyglądały jak dwa sztylety utkwione w kolegach jej brata.
- Jo! – zawołał Ethan, wyraźnie się spinając. Mason natomiast zdawał się udawać, że jest wyższy i szerszy niż w rzeczywistości.
- Możemy w czymś pomóc? – zapytał, a Lucy zdumiała się słysząc pogrubiony, bardziej męski głos. Jo zatrzymała się na pół stopy przed nimi i obdarzyła ich najbardziej pogardliwym spojrzeniem jakie Lucy kiedykolwiek widziała.
- Jesteście żałośni! – krzyknęła wściekle Jo – To wy rozwaliliście ich związek! A obstawiałam swojego skretyniałego brata... A teraz mnie posłuchajcie… - warknęła a oni cofnęli się w tej samej chwili – Cameron was zmiecie, możecie być tego pewni. Ale on będzie waszym najmniejszym zmartwieniem, jeśli jeszcze raz usłyszę jak choćby mówicie jej „cześć”. Zrozumiano?!
Ethan powoli skinął głową. Mason chyba wolał się nie odzywać.
- Spójrzcie na nią, a tak was urządzę, że nie wyjdziecie z mysiej dziury, barany! Czym jej grozicie?! Jesteście śmieszni! JAZDA STĄD!!!
Lucy w oszołomieniu obserwowała jak dwaj potężnie zbudowani siódmoklasiści umykają przed rozwścieczoną, drobną blondynką. Nie mogła wypowiedzieć słowa, a kiedy Jo i na nią spojrzała, miała ochotę pójść w ślady Masona i Ethana.
- Serio?! – zawołała z niedowierzaniem Jo, patrząc lodowato na Lucy – Dlatego z nim zerwałaś?! Bo dwaj kretyni są zazdrośni o to, że mój brat w końcu zmądrzał?!
Lucy nie wiedziała co powiedzieć.
- To nie tak – wyjąkała – Olivia Asto…
- Och, doprawdy! – darła się Jo – Nie kończ. Jemu też wcisnęła język do gardła?! Lucy, mój brat był największym kretynem w tej szkole, póki nie poznał ciebie! Nawet ja nie mogłam mu nic zarzucić kiedy byliście razem! A ty go zostawiłaś przez dziecinne intrygi największej lafiryndy w Hogwarcie i dwóch idiotów, którzy nie potrafią wycelować różdżką w siebie nawzajem! Wiesz co? – dodała nie zwracając uwagi na to, że Lucy prawie się popłakała – Dobrze zrobiłaś – powiedziała gorzko – Cameron jest szurnięty, ale zasługuje na kogoś kto przynajmniej będzie o niego walczył!
Lucy przełknęła głośno ślinę. Jo pokręciła jeszcze głową i odwróciła się, żeby odejść, ale Weasley podbiegła i złapała ją za ramię.
- Mam jedną prośbę – powiedziała cicho. Jo zrobiła zniecierpliwioną minę – Nie mów mu o tym wszystkim. Będzie cierpiał, jak dowie się, co zrobili jego najlepsi przyjaciele.
Jo nie mogła być bardziej zdruzgotana.
- Raczej oni będą cierpieć jak będzie ich zabijał! – zawołała zdumiona. Lucy pokręciła szybko głową.
- Nie chcę, żeby przeze mnie stracił przyjaciół.
Jo nie wierząc własnym uszom, wzruszyła w końcu ramionami i odmaszerowała do Wieży Gryffindoru. Lucy po chwili też odwróciła się i odeszła, a gorące łzy zalały jej piegowatą twarz.
                                                                  *
            Z narady u Ministra Magii Hermiona wróciła z potężnym bólem głowy i w ponurym nastroju. Kingsley nie ukrywał, że jest zaniepokojony brakiem postępów w poszukiwaniu kluczy. Nie wspominając o groźbie czarodziejskiej wojny światowej…
            Hermiona po raz tysięczny przyjrzała się wszystkim notatkom, które sporządziła od kiedy rozpoczęli szukanie kluczy, ale po pół godziny musiała je odłożyć. Ból w skroni stał się nieznośny a małe literki, znaki i runy zlewały się ze sobą tak, że wszystko jej się mieszało. Postanowiła pójść do skrzydła po coś przeciwbólowego. Idąc przez korytarz coś sobie jednak przypomniała. Wściekłość zalała ją tak, że zapomniała nawet o pulsującym bólu w skroni. Załomotała do drzwi Norah.
            Gdy jej otworzyła, Hermiona wiedziała już, że nauczycielka Zaklęć wie po co przyszła.
- Hermiona… - patrzyła na nią z lekkim przestrachem i wyraźnym poczuciem winy – Wejdź, proszę.
Przemaszerowała przez jej gabinet, odwróciła się i założyła ręce na piersiach.
- Ostrzegałam cię, że jeśli… – zaczęła, ale Norah zrobiła kilka szybkich kroków w jej stronę i uniosła rękę.
- Napijesz się ze mną? – zapytała spokojnym, zrezygnowanym tonem. Hermiona uniosła brwi najwyżej jak mogła.
- Słucham? – zapytała zdumiona. Norah podeszła do małego stoliczka, za którym był niewielki barek z winami i wyborem innych alkoholi. Przyglądała się przez chwilę pękatym butelkom, a potem wybrała jedną i odkręciła.
- Jeśli nalegasz na tę rozmowę, to ja nalegam, żeby nie odbyła się na trzeźwo – powiedziała zażenowana i rozlała wino do dwóch kieliszków. Jeden podała Hermionie. Ta przyglądała jej się nieufnie, ale zobaczyła w jej oczach coś, czego się nie spodziewała. Norah patrzyła na nią płochliwym, zawstydzonym wzrokiem kogoś, kto żałuje jakiejś głupoty. Niepewnie wzięła kieliszek. Norah uniosła do góry swój, a potem opróżniła jednym haustem. Wskazała Hermionie krzesło, a sama usiadła w fotelu naprzeciw niej.
- Więc… jestem idiotką – oświadczyła gorzko, na co Hermiona uniosła brwi jeszcze wyżej, choć wcześniej była pewna, że to niemożliwe.
- To nie ulega wątpliwości – odparła chłodno. Norah roześmiała się ponuro, a Hermiona upiła łyk swojego wina.
- Nie powiesz mi nic, czego bym nie wiedziała – stwierdziła Norah – wiem, że Harry ma żonę, trójkę dzieci i nigdy w życiu nie zwróci na mnie uwagi! Wiem to doskonale!
- Więc czemu wsadzasz mu język do ust? – zapytała z przekąsem Hermiona. Norah spuściła wzrok.
- Bo jestem idiotką, chyba już wspominałam? Hermiono, musisz mnie wysłuchać – dodała nagle rozżalonym tonem – Niewiele miałam w życiu okazji, żeby poznać kogoś ciekawego, tacy faceci nie zwracają na mnie uwagi…
- Niemożliwe! – wypaliła Hermiona i szybko zreflektowała się, że powinna to zachować dla siebie. Stwierdziła jednak, że musi skończyć myśl – Chodzi mi o to, że jesteś dość atrakcyjną kobietą – dodała chłodniejszym tonem. Norah uśmiechnęła się smutno.
- Ale mam potwornego pecha – powiedziała – Każdy facet, z którym się spotykałam był dupkiem. Między innymi dlatego wylądowałam w Hogwarcie! – dodała znowu z rozżaleniem – Mój ostatni chłopak zdradził mnie w dniu zaręczyn.
- Nie! – zawołała Hermiona i upiła łyk wina, zupełnie zapominając, że powinna nienawidzić wroga swojej przyjaciółki, a nie pić z nią wino i wdawać się w rozmowy o nieszczęśliwych związkach.
- Tak – odparła gorzko Norah – Wtedy zaczęłam starać się o posadę w Hogwarcie. Ale tu jest tak nudno! – zawołała z beznadzieją w głosie – Mam dwadzieścia dziewięć lat a moją jedyną rozrywką jest pokazywanie Irytkowi jak najlepiej nastraszyć Crosby’ego!
Hermiona zachichotała. Norah widząc to też się uśmiechnęła.
- Kiedy pojawił się Harry odbiło mi – powiedziała po chwili, napiętym tonem – Jego przeszłość, sposób bycia, wszystko… Jak z nim rozmawiałam zapominałam, że ma żonę. Potem nie chciałam pamiętać.
Hermiona milczała trawiąc jej słowa. Norah w tym czasie wstała, żeby dolać sobie wina a potem podała butelkę Hermionie.
- Jeśli oczekujesz, że cię rozgrzeszę… - odezwała się w końcu. Norah pokręciła szybko głową.
- Wcale tego nie chcę! Po prostu po naszej ostatniej rozmowie musisz mieć o mnie straszne zdanie… A ja była o ciebie zwyczajnie zazdrosna – przyznała z zawstydzeniem. Hermiona zrobiła wielkie oczy.
- O mnie?! Harry ma żonę, którą bardzo kocha i…
- Jest między wami coś takiego, co trudno nazwać – powiedziała Norah z zastanowieniem – Nie powiesz mi, że nigdy między wami niczego nie było!
Hermiona opróżniła drugi kieliszek.
- Harry jest moim najlepszym przyjacielem. I mam męża.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie!
Hermiona nalała sobie jeszcze wina i uśmiechnęła się kwaśno.
- Miałyśmy rozmawiać o twoim niestosownym uczuciu do Harry’ego, a nie moim przyjacielskim stosunku do szwagra – dodała z przekąsem. Norah przyglądała jej się przez chwilę, ale widocznie postanowiła nie drążyć tematu, bo westchnęła i powiedziała:
- Po tym, co się ostatnio wydarzyło nie mogę spojrzeć mu w oczy. Chciałabym go przeprosić, ale chyba lepiej będzie, jeśli się więcej do niego nie odezwę.
- Po co właściwie to zrobiłaś? – zapytała z ciekawością Hermiona – Nie wierzę, że Harry cię do tego zachęcił!
- Nie, na Merlina! – zawołała Norah – Czasem mam wrażenie, że on nie zdaje sobie sprawy z tego jaki jest pociągający…
Hermiona wybuchła śmiechem.
- Opowiedz mi o tym – mruknęła z ironią. Norah też się roześmiała, a potem wstała i wyjęła z barku kolejną butelkę wina.
- W każdym razie, w tamtym momencie… coś mi odbiło – rzekła poważnie – Straciłam rozum. Ale to się więcej nie powtórzy – dodała pewnie – Żona Harry’ego musi być wspaniałą kobietą i nie zamierzam więcej podrywać jej męża…
- Świetny plan – stwierdziła Hermiona z nutką groźby w głosie. Upiły po łyku wina i Norah powiedziała znowu:
- Więc… Twój mąż to najlepszy przyjaciel Harry’ego?
Hermiona skinęła głową.
- Byliśmy razem w Hogwarcie.
- Czym się teraz zajmuje?
Hermiona zgrzytnęła zębami, a Norah mrugnęła zaskoczona.
- Prowadzi sklep z dowcipnymi zabawkami na Pokątnej – ton Hermiony wyraźnie wskazywał co sądzi o prowadzeniu sklepu z dowcipnymi zabawkami.
- Eee… - zająkała się Norah, nie wiedząc co powiedzieć – To…
- Świetne zajęcie dla nastolatka – warknęła Hermiona, która czuła już, że wino zaczyna krążyć jej w żyłach – kiedyś był aurorem – dodała gorzko – Ale Kieszonkowe Latarki, które wyprowadzają cię w pole same się nie zrobią, prawda?
Norah nie była pewna, czy ma odpowiadać na to pytanie.
- Nie słuchaj mnie – powiedziała szybko Hermiona – Po dwudziestu latach małżeństwa każdy lubi sobie pomarudzić.
Norah nie była tego taka pewna, a Hermiona ze zdumieniem stwierdziła, że jej młodsza koleżanka patrzy na nią z zazdrością. Co za ironia! Ona sama wiele by dała, by siedzieć na jej miejscu, mieć dwadzieścia dziewięć lat, albo móc podjąć jeszcze raz niektóre decyzje…
- Wyśmienite wino – stwierdziła tylko i wstała. Norah wyszczerzyła zęby.
- Zapraszam częściej. I… dzięki.
Hermiona skinęła głową i chwiejnym krokiem ruszyła do drzwi.
            Idąc przez korytarz z zadowoleniem stwierdziła, że przestała ją boleć głowa.
- Hermiona?!
Odwróciła się. Harry szedł za nią i przyglądał jej się wyraźnie rozbawiony.
- Piłaś?  
- Jestem dorosła, Potter – burknęła wyciągając różdżkę, żeby otworzyć swój gabinet. Harry z uniesionymi brwiami i coraz szerszym uśmiechem obserwował jak próbuje wejść do pokoju, ale nie mogła wycelować w zamek.
- Coś się stało? – zapytał i sam go odczarował. Hermiona wmaszerowała energicznie do środka, a potem odwróciła się do niego i wycelowała w niego palec.
- Ależ skąd! – zawołała histerycznie – Poza tym, że mnie nikt nie zostawił w dniu zaręczyn!
- CO?!
Hermiona przewróciła oczami.
- Nic – burknęła – Dobrze jest jak jest, nie? Mam męża, który był moim jedynym chłopakiem i nigdy nikt mnie nie rzucił. Nie płakałam po nocach przez żadnego zimnego drania, nie zrobiłam nic głupiego! Aha! I nie miała romansu z tobą!
Harry natychmiast spoważniał.
- O czym ty…?
- Idź już, Potter. Sam zaraz zaczniesz bredzisz na nasz temat – burknęła a Harry wyszczerzył zęby.
- Masz rację, pójdę, bo jutro znowu mi wygarniesz – dodał mrugając do niej. Uśmiechnął się jeszcze ciepło i odwrócił.
- Szlaban, Potter! – zawołała jeszcze, ale usłyszała tylko wesoły śmiech. Ona też się uśmiechnęła. Był to bardzo smutny uśmiech.
                                                                *
            Scorpius czytał Proroka Codziennego w Pokoju Wspólnym Slytherinu. Nie pisali wprost o wydarzeniach w Europie, ale wiele artykułów zwracało uwagę na to, że dzieją się niepokojące rzeczy. Zastanawiał się czemu nie napiszą czarno na białym, że lada dzień może wybuchnąć wojna. Żeby nie straszyć społeczeństwa? Przecież dziennikarze uwielbiają straszyć społeczeństwo! Jego rozmyślania przerwała blond czupryna pod jego nosem. Emma wskoczyła mu na kolana, jak wyjątkowo zwinny kot.
- Cześć! – zaśpiewała i nastawiła się do pocałałunku. Scorpius cmoknął ją w usta.
- Co tam? – zapytał wracając do gazety. Emma zrobiła poważną minę i zaczęła mu się uważnie przyglądać.
- Słyszałam dziś coś ciekawego… - powiedziała powoli.
- Co takiego? – mruknął bez zainteresowania Scor. Emma obserwowała go dokładnie.
- Rose Weasley zerwała z chłopakiem.
Ręka Scorpiusa zawisła w powietrzu w połowie odwracania strony. Nie, żeby się tego nie spodziewał, ale… Coś wypełniło mu klatkę i cudownie rozgrzało trzewia. Jakby wypił trzystuletnią Ognistą Whisky.
- Och, szkoda – mruknął niedbale. Efekt zepsuł jednak cisnący się na jego usta uśmiech. Emma ostrożnie ześliznęła się z jego kolan.
- Ludzie mówią, że się o nią pobiliście! – zawołała ze łzami w oczach, widząc jego reakcję na tę wiadomość. Widocznie miała nadzieję na inną.
- Mówią też, że McGonagall w młodości była seksowna – odparł Scorpius – Nie należy więc wierzyć w plotki.
Emma przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, ale wytrzymał to spojrzenie robiąc najbardziej niewinną minę na jaką było go stać. W końcu jego dziewczyna oderwała od niego wzrok i mógł odetchnąć.
- No to idę! – oświadczył po minucie.
- Dokąd?!
- Aaa… Tak się przejdę! – zawołał radośnie i nie dając jej czasu na zareagowanie wystrzelił do drzwi. Minął w nich jeszcze piekielnie zadowoloną Genevive i wyszedł na korytarz a potem gwiżdżąc wesoło skierował się do Ravenclawu.
            Nie dotarł jednak pod salon Krukonów. Z korytarza w lochach dochodził stłumiony jęk. Tak cichy, że gdyby nie był sam na pewno by go nie usłyszał. Scorpius odwrócił się w przeciwnym kierunku i przyspieszył. 

            Skręcił za róg i zamarł.
- O, kurwa!
To była Jo. Leżała na podłodze, cała zalana krwią. Była na wpół przytomna i wydawała z siebie tylko głuche jęki. Obok niej leżała różdżka. Scorpius ocknął się z pierwszego szoku, ale natychmiast zalało go przerażenie. Podbiegł do niej i cały dygocząc pochylił się nad jej ciałem.
- Carter! Carter!!!
Ale Jo nie reagowała. Gdy Scor znalazł się bliżej, zobaczył, że na całym ciele ma cięte rany, jakby ktoś poharatał ją ostrym nożem, albo pazurami. Z każdego zadrapania ciekła krew a szramy na jej twarzy krwawiły najbardziej obficie. Scorpius nie tracąc ani chwili, włożył drżące ręce pod jej ciało a potem dźwignął ją i stanął na nogi.
- Trzymaj się, Carter… - chciał jej zagrozić, ale wyszła mu tylko błagalna prośba. Odwrócił się i najszybciej jak mógł ruszył w stronę szpitala. Przez całą drogę patrzył na jej blado trupią twarz wstrzymując oddech. Modlił się, by zdążyć.
- Carter, ty idiotko – mówił cicho – znowu polazłaś sama do lochów?
Ale Jo nie odpowiadała. Traciła tyle krwi, że cała droga, którą przebył Scorpius była umazana czerwoną mazią. Nie przejmował się tym i biegł ile miał sił.
            Pchnął drzwi do sali szpitalnej. Pielęgniarka Monica Vurtage siedziała przy stoliku i rozwiązywała krzyżówkę.
- Pomocy! – wrzasnął Scorpius. Kobieta zerwała się z miejsca i wydała z siebie głośny pisk a potem złapała się za serce. Scor miał ochotę nią potrząsnąć, ale był zajęty kładzeniem Jo na najbliższym łóżku.
- Co się stało?! – darła się Vurtage, a Scorpius rozchylił nozdrza.
- Niech się pani nią zajmie, a nie zadaje pytania!
Pielęgniarka skinęła szybko głową i wyjęła różdżkę, a potem zaczęła badać krwawiące rany Jo. Potem podbiegła do biurka i wyjęła buteleczkę z płynem, w którym Scor rozpoznał dyptam i zaczęła ją nim smarować. Wydawało się, że minęły wieki, nim zadrapania przestawała sączyć czerwoną ciecz.
            Kiedy sytuacja była trochę opanowana, Scorpius ocknął się i wyjął z kieszeni dwie Komunikujące Karteczki. Na każdej napisał te same trzy słowa: Skrzydło Szpitalne, Jo. Jedną zaadresował do Red, drugą do Albusa, a potem opadł na krzesło koło łóżka Carter i czekał.
- Powiesz mi w końcu co się stało?! – zapytała tym samym histerycznym tonem pani Vurtage.
- Nie mam zielonego pojęcia – powiedział szczerze Scorpius, przyglądając się nieprzytomnej Jo – Znalazłem ją w lochach, była w takim stanie.
- To nie zaklęcie! – zawołała ze zgrozą Vurtage – Ktoś ją dopadł i miał przy sobie coś bardzo ostrego!
Scorpius zmrużył oczy. Nawet nie mógł sobie wyobrazić, co musiało wydarzyć się w lochach. Pielęgniarka pieczołowicie nasmarowała każdą ranę Jo dyptamem, a Scorpius ukrył twarz w dłoniach i czekał. Nie minęło dużo czasu, gdy drzwi do Sali szpitalnej otworzyły się z hukiem. Stała w nich Rose z rozszerzonymi ze zdumienia oczami.
- Co się…?! NIE!!!
Rose rzuciła się w kierunku Jo, a Scorpius chwycił ją w ostatniej chwili.
- CO…?! – Rose nie mogła wykrztusić z siebie nic więcej.
- Znalazłem ją w lochach – powiedział wciąż trzymając ją mocno. 
             Oboje przyglądali się jak pani Virtage krząta się koło nieruchomej Jo, kiedy do skrzydła wpadł jak burza Albus. W przeciwieństwie do Rose, nie panikował, ale rzucił Jo jedno spojrzenie i na jego twarzy odmalowało się coś strasznego. Podbiegł i zatrzymał się na jej łóżkiem, blednąc tak, że wyglądał prawie jak ona.
- Wyjdzie z tego? – zapytał pielęgniarki. Ta spojrzała na niego uważnie a potem skinęła głową.
- Nieźle ją załatwili – powiedziała poważnie – ale to dość łatwe do wyleczenia…
Powiedziała te słowa w złej godzinie. Rany, które jeszcze przed chwilą wyglądały, jakby się goiły pod wpływem dyptamu otworzyły się na nowo a z wielu miejsc na ciele Jo trysnęła krew. Rose wrzasnęła głośno, a Scorpius wzmocnił uścisk. Albus chwycił Jo za rękę i z niemym przerażeniem wpatrywał się w nią jakby chciał ją wybudzić siłą woli. Pani Vurtage ze znaną już sobie histerią pobiegła do szafki, z której wyciągnęła kilka fiolek i szybko wróciła.
            Tymczasem wyglądało na to, że Jo się budziła. Jej gałki oczne poruszały się szybko, jakby o czymś śniła i zaczęła poruszać ustami.
- Jo! Słyszysz mnie? – pytał błagalnie Albus. Ale wyglądało na to, że dziewczyna dostała jakiegoś ataku. Jej ciało drgało konwulsyjnie a krew ciekła coraz szybciej. Po twarzy Rose spływały łzy, Scorpius zaciskał pięści aż zrobiły się zupełnie białe, a Albus wyglądał, jakby miał za chwilę paść nieprzytomny. Pani Vurtage uwijała się szybko, wystukując różne zaklęcia i polewając rany Jo śmierdzącymi eliksirami. W końcu udało jej się zatamować krew, ale Jo wciąż dygotała potwornie.
- Pan Potter zrobiłby to lepiej – odezwała się cicho pielęgniarka, przyglądając się ze smutkiem Jo.
- Co? – zapytał Scorpius. Vurtage spojrzała na niego ponuro.
- To czarna magia – oznajmiła im – Gdybyś jej nie znalazł zakażenie już by ją zabiło.
Rose zaczęła dygotać na całym ciele, Scorpius dawno przestał ją powstrzymywać przed rzuceniem się do łóżka Jo, a sam po prostu przytulał się do jej pleców, żeby powstrzymać drżenie swojego ciała. Albus głaskał rękę Jo z najwyższą czcią, zaciskając wargi, aż pobielały.
- Budzi się… - szepnęła Rose.
            Oczy Jo otworzyły się i zamknęły kilka razy, ale nie przestawała się trząść. Pani Vurtage z zaniepokojeniem pokręciła głową.
- Ma gorączkę i omamy – powiedziała przykładając jej zimny okład do czoła.
- To niech pani coś zrobi! – ofuknął ją Scorpius. Spojrzała na niego z naganą.
- Zrobiłam wszystko. Organizm musi się pozbyć trucizny, ale nie mogę teraz podać jej nic na gorączkę ani spokojny sen.
            Jo rozchyliła zupełnie białe usta i powiedziała coś, czego nie zrozumieli.
- Jesteśmy tu – szepnął Al. Gdy się zbliżył Jo wstrząsnął potężny dreszcz.
- Proszę się odsunąć, panie Potter! – zawołała pielęgniarka – Być może wydaje jej się, że to napastnik!
Albus z widocznym bólem puścił jej rękę i stanął trochę dalej.
            To był straszny widok. Jo rzucała się po łóżku, jakby groziło jej straszne niebezpieczeństwo. Ledwo przytomna, najwyraźniej przekonana, że wciąż walczy, drżała na całym ciele i mamrotała coś niewyraźnie. Pielęgniarka patrzyła na nią z niepokojem.
- Co ją zwykle uspokaja? – zapytała nerwowo patrząc to na Rose i Scorpiusa to Ala. Red oddychając ciężko potrząsnęła głową na znak, że nie wie. Albus też miał pustkę w głowie. Nagle z ust Jo wyrwał się słaby dźwięk, który brzmiał jak ostatnia prośba.
- Co, kochanie? – Al mimo wyraźnego sprzeciwu pielęgniarki przysunął się, żeby usłyszeć, ale nie było to konieczne. Następne słowo usłyszeli wszyscy.
- James…
Albus przestał oddychać. Nie poruszał się, nie czuł, nie myślał. 

Bardzo powoli, odwrócił się do Rose.
- Idź po niego.
Z oczu Rose wciąż płynęły łzy i pokręciła szybko głową. Ale Jo wciąż cała drżała i choć z jej ran nie leciała już krew, ten widok krajał im serca.
- James… - poprosiła znowu.
Albus wbił w Red stalowy wzrok.
- Rose, przyprowadź go tutaj.
- Al…
- IDŹ!
                        Rose wybiegła z sali, w której zapadła martwa cisza. Przerywały ją tylko jęki trzęsącej się Jo i ciche przyzywanie Jamesa. Każdy taki szept mroził Alowi krew w żyłach i, gdyby nie to, że leżała tutaj, cała poharatana i zakrwawiona dawno wyszedłby i pewnie nie wrócił.
            Wydawało się, że minęła cała wieczność, podczas której oglądali z napięciem jak Jo wije się w spazmach, nie mogąc wrócić do rzeczywistości. Pani Vurtage co chwila zmieniała jej okłady, a w końcu oznajmiła cicho, że minie jeszcze długa chwila nim oprzytomnieje i wycofała się do swojego kącika. Scorpius bał się odezwać. Dlatego, gdy usłyszał szybkie kroki był wdzięczny, że Rose i James już tu są.
           
              Kiedy James wszedł do środka, nic tak nie przeraziło Red jak jego twarz. Malowało się na niej szaleństwo. Podbiegł do łóżka Jo i zrobił mimowolny ruch, jakby chciał jej dotknąć, ale szybko zreflektował się i spojrzał na Ala. Ten nie patrząc na niego powiedział tylko:
- Wołała o ciebie.
James wyglądał na zdumionego. Spojrzał na nią a w jego oczach pojawiła się taka czułość, jakiej ani Al ani Rose nigdy nie widzieli. Tymczasem Jo coraz słabiej powtarzała jego imię. Kiedy James usłyszał je po raz pierwszy rzucił się koło jej wezgłówka i delikatnie dotknął jej ramienia.
- Jestem tu – szepnął tak cicho, że tylko ona mogła to usłyszeć, choć w skrzydle panowała zupełna cisza.
            Jo wciąż się trzęsła, ale było pewne, że go usłyszała. Bardzo powoli, miarowo jej ciało się uspokoiło, oddech zwolnił i zamknęła usta. Wydawało się, że śpi.
            Albus wyglądał jak żywy trup. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, gdy przyglądał się jak Jo uspokaja się przy Jamesie. Zamrugał kilka razy, jakby uświadamiał sobie co zobaczył, a potem odwrócił się nagle i wyszedł bez słowa. Rose pobiegła za nim, a Scorpius stwierdził, że i on powinien zostawić Jo i Jamesa i również opuścił salę.

            James nie miał głowy do przejmowania się Albusem. Policzył jej rany i zdusił w sobie chęć wybiegnięcia stąd. Jeszcze się policzy z tym, kto to zrobił. Teraz skupiał się na tym, żeby dać jej znać, że nie jest sama, a koszmar się skończył. Bał się zbliżać bardziej. Pozwalał sobie tylko na lekkie muskanie jej obojczyka.
- Śpij malutka. Jak się obudzisz wszystko będzie dobrze.