Milion razy to ciebie chciałam widzieć
- Nic nie rozumiem. Komu mogła się tak narazić?
Jesse wzruszył ramionami. On i
Cameron siedzieli nad łóżkiem Jo od dobrych kilku godzin i przyglądali się jej
spokojnej twarzy, na której lśniły długie, teraz już białe pręgi. Szkolna
pielęgniarka najpierw z histerią w głosie oznajmiła im, że blizny pozostaną jej
na zawsze, ale na szczęście potem pojawił się pan Potter i kazał posmarować jej
rany czymś czarnym i bardzo cuchnącym. Od tego czasu zaczęły się widocznie
zmniejszać i blednąć, ale i tak za każdym razem, gdy Cameron na nie patrzył,
ręce same zaciskały mu się w pięści.
- Wiesz jaka jest Jo – powiedział
Jesse – wiecznie szuka guza. Może coś odkryła, albo w coś się wpakowała?
- Jak tylko się obudzi będzie
miała przegwizdane! – oznajmił Cam, patrząc na siostrę ze złością, ale zmiękł,
gdy tylko jego wzrok prześliznął się po długich bliznach.
- Trzeba pogadać z Potterami i
Scorpiusem Malfoyem – powiedział znowu Jesse.
- Czemu z nimi? – zapytał
natychmiast Cameron, mrużąc podejrzliwie oczy. Jesse spojrzał w sufit.
- Mają jakieś tajemnice. A Malfoy
znalazł ją w lochach.
Cameron uderzył wściekle pięścią
w otwartą dłoń.
- Co mi odbiło! – warknął
wściekle – Odpuściłem jej, pomyślałem: ma już piętnaście lat, przestanę jej
pilnować! I jak to się skończyło?!
Jesse patrzył na niego z
niedowierzaniem.
- Uważasz, że da się upilnować
Jo?
Odpowiedziało mu mordercze
spojrzenie.
- Pisałeś do rodziców? – zapytał
jeszcze Jesse. Cam skinął głową.
- Chcieli przyjechać, ale
dostaliby zawału widząc ją w takim stanie. Powiedziałem, że jest już w
porządku. Oczywiście natychmiast wysłali sowę do McGonagall żądając wyjaśnień,
ale co ona ma im powiedzieć? Pan Potter robi dochodzenie w tej sprawie. Pójdę
do niego wieczorem, mam nadzieję, że czegoś się dowiedział…
*
- To wszystko? – pytał Harry.
Scorpius skinął głową.
- Krzyczała, usłyszałem ją i
przybiegłem. Zaniosłem do szpitala. Nikogo nie widziałem w lochach.
Harry przypatrywał mu się
uważnie. Wiedział, że mówi prawdę ale mimo wszystko… był synem Dracona. Musiał
być czemuś winny…
- W porządku. Możesz już iść.
Scorpius wyszedł z gabinetu, a
Harry usiadł znowu w swoim fotelu. Miał teraz wielką ochotę skorzystać z
myśloodsiewni. Za dużo rzeczy miał na głowie, nawet jeśli był przyzwyczajony do
tego, że przez całe życie ciągle coś się działo. A teraz ten wypadek Jo Carter.
Jej rany naznaczone były magią, której nikt w Hogwarcie nie powinien nawet
widzieć, co dopiero ją wykorzystywać! Harry nie miał złudzeń, że osoba, która
była za to odpowiedzialna miała też coś wspólnego ze śmiercią Gilberta,
trującymi owocami i ostatecznie z próbą dostania się do Drzewa Początku.
Rozległo
się pukanie do drzwi i Harry krzyknął: wejść! Do gabinetu weszli Albus i James.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że są w strasznym stanie. Harry miał tylko
nadzieję, że to przez wypadek Jo a nie, że znowu się pokłócili.
- Chciałeś nas widzieć? – zapytał
beznamiętnie James. Harry skinął głową i wskazał im krzesło.
- Chodzi o Jo Carter – powiedział
wprost, obserwując ich reakcję. Nie byli zaskoczeni tym pytaniem – Obaj się z
nią przyjaźnicie i muszę was zapytać czy wiecie albo podejrzewacie co mogło
stać się dzisiaj w lochach?
Na twarzach obu swoich synów
Harry zobaczył to samo. Wyglądali na zdeterminowanych by nic nie powiedzieć.
- Nie – powiedział Albus.
- Nie mam pojęcia – dodał James.
Harry westchnął
cicho.
- Czy zdajecie
sobie sprawę z tego, że ktoś próbował zabić waszą koleżankę? – Albus zmrużył
oczy jakby nie chciał dopuszczać tego do swoich myśli, James wyglądał jakby
wściekłość wypełniała każdy cal jego ciała – Gdyby Scorpius jej nie znalazł, Jo
już by nie żyła – ciągnął bezlitośnie Harry – I jeżeli wiecie o jakimkolwiek
szczególe, który mógłby pomóc nam znaleźć sprawcę, to proszę byście mi
powiedzieli.
Ale oni
milczeli. Po krótkiej, pełnej napięcia ciszy Harry znowu westchnął, tym razem z
irytacją.
- Możecie już
iść – powiedział cierpko. Al i James podnieśli się jednocześnie i kiwając ojcu
na pożegnanie opuścili jego gabinet.
- I tak nas
podejrzewa – powiedział James, gdy znaleźli się na korytarzu – ale co mamy mu
powiedzieć? Wkopalibyśmy tylko Jo…
Nie wiedzieć
kiedy Albus znalazł się przy Jamesie i błyskawicznym ruchem zacisnął rękę na
jego szyi a potem pchnął go na ścianę. James zbyt zaskoczony nie zdążył
zareagować. Kiedy uświadomił sobie, co dzieje się z Alem nie próbował nawet się
bronić.
- Nie chciała
cię – wycedził Albus – I nigdy cię nie zechce.
- Posłuchaj…
Ale Albus dość
już usłyszał tego dnia. Wszystkie uczucia, które rozlewały się po jego ciele
jak trucizna, wybuchły w końcu i jego zaciśnięta pięść ze świstem wylądowała na
twarzy Jamesa. Aż go odwróciło, ale nie wyglądał jakby zamierzał oddawać bratu.
Tymczasem Albus zdawał się być przygotowany na kolejny cios.
- Nie będę z
tobą walczył – powiedział James, ale wyglądał na dotkniętego do żywego. Szczęka
pulsowała mu tępym bólem.
Albus nie
sprawiał wrażenia, jakby mu ulżyło. Posyłając mu jeszcze znienawidzone
spojrzenie, odwrócił się i odszedł.
Godziny mijały, a on nie wracał.
*
Co się
dzieje? Czemu jest tak jasno? Gdzie ona właściwie jest?
Chyba
musi otworzyć oczy…
- Rose?
- JO!!!
Red rzuciła się na nią z takim impetem, że straciła dech w
piersiach. Dziwiła się, że jej to nie zabolało, ale właściwie nie czuła swojego
ciała. Była dziwnie zmęczona, i nie mogła poruszyć żadnym mięśniem.
- Rose? Co się dzieje? – zapytała dziwnie słaby głosem. Red
patrzyła na nią ze strachem.
- Nie pamiętasz? –
zapytała wytrzeszczając oczy – Och, Jo! Musisz sobie przypomnieć!
Ale Jo nie wiedziała nawet o co jej chodzi. Nagle
uświadomiła sobie gdzie jest i chciała natychmiast zerwać się z łóżka, ale
nadal nie mogła się ruszyć.
- Red! Czemu jestem w szpitalu?! Dlaczego nic nie czuję?! –
zawołała z paniką. Nim Rose zdążyła jej odpowiedzieć pojawiła się pani Vurtage,
która patrzyła na nią z troską pomieszaną z panicznym strachem.
- Obudziłaś się, kochanie. To dobrze – podeszła do niej i
położyła rękę na czole. Jo z każdym jej ruchem coraz bardziej wytrzeszczała
oczy.
- Czemu nie mogę się ruszyć?
- Podałam ci silne środki przeciwbólowe. Za chwilę odzyskasz
sprawność.
Pielęgniarka wyciągnęła z fartucha kilka buteleczek i
postawiła je na stole.
- Podaj jej tę za chwilę – powiedziała do Rose – Poinformuję
panią dyrektor, że się obudziłaś.
I wciąż patrząc na nią ze strachem opuściła skrzydło.
- Jest beznadziejna – westchnęła Rose – panikuje bardziej
niż twój brat. Dobra otwórz buzię!
I nachyliła się, żeby podać Jo eliksir. W połowie czynności
cofnęła rękę, bo wzrok Jo parzył.
- Mów. Co. Się. Tu. Do. Cholery. Dzieje.
Red westchnęła znowu i odstawiła eliksir.
- Jaka jest ostatnia rzecz, którą pamiętasz? – zapytała
spokojnie.
Jo przymknęła oczy, usiłując sobie przypomnieć, ale nie było
to łatwe. Jakby miała w pamięci wielką dziurę.
- Po obiedzie poszłam do lochów… Skręciłam za róg i… Nie
wiem co było dalej, Rose! – zawołała z paniką. Red poklepała ją po ramieniu.
- Spokojnie. Vurtage powiedziała, że może tak być.
- Ale wy wiecie! – krzyknęła Jo – Wiecie co mi się stało!
Rose pokręciła głową.
- Wiemy tylko, że ktoś cię zaatakował – powiedziała poważnie
– Masz sporo ran, Jo – dodała miękko – nieźle cię poharatali…
Jo patrzyła na nią wielkimi oczami. Nie wierzyła. I była na
siebie wściekła, że niczego nie pamięta.
- Jak się tu znalazłam?
- Scorpius cię przyniósł. Znalazł cię w lochach zakrwawioną.
Teraz wujek Harry wszystkich przesłuchuje.
Jo nagle coś sobie uświadomiła.
- To dlatego ich tu nie ma? – zapytała cicho.
Rose odwróciła wzrok. Wiedziała, że Albus i James już dawno
mieli stawić się u Harry’ego. Nie miała pojęcia co się dzieje z nimi teraz.
- Gdy tu wylądowałaś byliśmy wszyscy. Potem przyszedł wujek
Harry i McGonagall. Cameron i Jesse poszli przed chwilą.
Jo powoli odzyskiwała czucie w całym ciele. Skinęła głową ze
zrozumieniem a Rose odetchnęła. Uznała, że przeszła dziś zbyt wiele, by
dokładać jej jeszcze informację o mrożącej krew w żyłach scenie, gdy
nieprzytomna wymawiała imię brata swojego chłopaka.
- Wypij – Rose sięgnęła po butelkę z eliksirem i podała Jo,
a ta już nie protestowała.
- Fuj… - mruknęła tylko a Red uśmiechnęła się szeroko.
- Wyjdziesz z tego – oznajmiła wesołym tonem, w którym
jednak grało sporo gorzkich nut.
*
Albus
wrócił do Pokoju Wspólnego Ravenclawu nad ranem. Wyglądał jak człowiek, który
wiele zniósł tej nocy. W całej wieży było bardzo cicho. Wszedł do salonu i
skierował się do swojego dormitorium, gdy jego wzrok padł na śpiącą przy
kominku dziewczynę. Scarlett zasnęła w fotelu, w ubraniu, z głową opartą na
ramieniu. Al Podszedł do niej i delikatnie, by jej nie wystraszyć dotknął jej
łokcia.
- Hej, co tu robisz? – szepnął, gdy otworzyła oczy.
Rozejrzała się nieprzytomnie, a potem uśmiechnęła się zażenowana.
- Właściwie to czekałam na ciebie.
Albus zdumiał się na te słowa.
- Wiem, że Jo miała wypadek – wyjaśniła Scarlett – chciałam
zapytać jak się czuje.
Al wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że wydobrzeje.
Scarlett otworzyła szerzej oczy.
- Myślałam, że zostałeś z nią w nocy – powiedziała zaskoczona.
Al uśmiechnął się gorzko i pokręcił głową.
- Co się stało? – zapytała po prostu Scarlett. Albus zawahał
się. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, ale z drugiej strony prawie zwariował,
gdy przez całą noc próbował znaleźć sobie miejsce i wytrzymać ze swoją głową, w
której ciągle przewijał się słaby jęk, powtarzający imię jego brata. Podniósł
się i usiadł w fotelu obok niej.
- Moja dziewczyna kocha mojego brata – powiedział w
najprostszy i najsmutniejszy sposób, jaki Scarlett słyszała. Zrobiła dziwny
ruch, jakby chciała go dotknąć, ale szybko cofnęła rękę i wygładziła koszulę.
- Czemu tak myślisz?
Albus nie miał już siły na użalanie się nad sobą. W kilku
krótkich, beznamiętnych zdaniach opowiedział jej co działo się w szpitalu, gdy
Scorpius przyniósł ją z lochów.
- Al… - powiedziała cicho, gdy skończył. Pokręcił szybko
głową.
- Tylko mi nie współczuj – przerwał jej sucho – Byłem
kretynem myśląc, że przy mnie zapomni o moim wspaniałym braciszku.
Scarlett zaperzyła się na te słowa.
- Jesteś kretynem myśląc, że James jest w czymkolwiek lepszy
od ciebie! – zawołała – Zresztą – dodała szybko – To jest złe myślenie. Nie
jest się lepszym od kogoś, tylko do niektórych jesteśmy bardziej dobrani, do
innych nie.
Albusowi te słowa przyniosły niewielką pociechę.
- Powinienem do niej pójść – powiedział patrząc w wygasły
ogień na kominku – ale nie umiem. Nie mogę nawet na nią patrzeć.
Scarlett po krótkim wahaniu dotknęła jego ręki.
- Al, źle do tego wszystkiego podchodzisz. Jo była
nieprzytomna, nieświadoma i…
- I nie wołała mnie – powiedział martwym głosem – Tylko
jego. Nie potrafię się dłużej oszukiwać. Oni są jak para idealna, Scarlett. Nie
wyszło im przez jego durne błędy i… przeze mnie.
Scarlett milczała przez chwilę przyglądając się ich
złączonym dłoniom a potem powiedziała, uśmiechając się delikatnie:
- Wiesz, że czas jest świetnym lekarstwem? Kiedyś o niej
zapomnisz i będziesz mógł…
- Nie. Nie umiem – powiedział z bólem – Próbowałem milion
razy. Ona zawsze będzie dla mnie najważniejsza.
I próbując uśmiechnąć się do niej w podziękowaniu za to, że
go wspierała, wstał i powoli odszedł do swojej sypialni. Scarlett jeszcze długą
chwilę wpatrywała się w wygasły ogień.
*
Scorpius codziennie urywał się z
kilku lekcji i przesiadywał u Jo. Jej rany z każdym dniem wyglądały coraz
lepiej, i zaczęła domagać się wypuszczenia ze szpitala, więc można by pomyśleć,
że wszystko było dobrze. Poza tym, że Carter ciągle patrzyła tęsknie w drzwi, w
których nie pojawiał się żaden Potter. Ale to było ponad siły Scorpiusa.
Zamiast roztrząsać problemy uczuciowe próbowali razem rozwikłać zagadkę kluczy.
Czasem pomagała im Red, ale ona i Scor zawsze mieli różne teorie, więc Jo
grożąc im, że nie wyzdrowieje poprosiła, by przychodzili osobno.
- Znikające szkło, znikające szkło… - śpiewała Jo, któregoś
dnia, siedząc po turecku w swoim szpitalnym łóżku. Scorpius leżał na innym i
zgrzytnął zębami, słysząc to po raz tysięczny.
- Carter, ile razy to wałkowaliśmy? Musi chodzić o jakiś
magiczny przedmiot, o którym nie słyszeliśmy…
- Więc trzeba poszperać! – ofuknęła go – Z Drzewem Początku
też zaczynaliśmy od zera!
- Więc sobie szperaj! – burknął – Wiesz ile jest dziwnych,
zagubionych albo nieznanych magicznych przedmiotów o które może chodzić?!
- Ale ten musi być w Hogwarcie! – zaperzyła się – Wiem! –
zawołała nagle - Musisz mi przynieść Historię
Hogwartu!
- Po co? – zapytał zrezygnowany.
- Na pewno jest tam jakaś wzmianka! – oświadczyła pewnie –
Nie zapominaj, że tam znaleźliśmy dowód na to, że Dllavon to Hogwart, a tym
samym, że to tu rośnie drzewo!
- Co wcale nie oznacza…
- Koniec wizyty! – pojawiła się pani Vurtage, która
obrzuciła Jo zaniepokojonym spojrzeniem a Scorpiusa obdarzyła potępiającą miną
– Panna Carter musi wypoczywać, a romanse mogą zaczekać!
- Haha! – zaśmiała się Jo – On jest tylko moim dalekim
znajomym!
Scorpius pokazał jej język.
- Mam dziewczynę – dodał z godnością – Bardziej
zrównoważoną.
Jo zdumiała się teatralnie.
- Red jest nie mniej szurnięta niż ja!
Scorpius przewrócił oczami i wyszedł z sali szpitalnej, nim pani Vurtage zupełnie zbzikowała.
Wracając
do lochów walczył sam ze sobą. Nie widział Rose od rana i nie myślał teraz o
niczym innym jak skręcenie do Wieży Ravenclawu, żeby trochę się z nią pokłócić.
Stłumił jednak w sobie ten zamiar i nadąsany powlókł się do Slytherinu.
W
salonie zastał Emmę.
- Cześć! – przywitał się, zajmując miejsce koło niej.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Cześć?
- Co jest? – zapytał zdziwiony. Jego dziewczyna wyglądała,
jakby była na niego za coś bardzo obrażona.
- Och, nic! – zawołała ze złością – Nic, poza tym, że nie widziałam
cię od czterech dni!
- Co ty mówisz… - odparł zdumiony – Przecież… aha.
Miała rację. Od wypadku Jo nie zwracał na nią uwagi. Był
zbyt zajęty zaglądaniem do skrzydła szpitalnego, rozwiązywaniem zagadki kluczy
i tropieniem na własną rękę kto zaatakował Carter, by jeszcze mieć czas na
randki. Do tego w każdej wolnej chwili bezwiednie szukał towarzystwa Red.
- Moja koleżanka miała wypadek – powiedział spokojnie –
Miałem mniej czasu.
- Dla mnie – odparła gorzko – Bo dla Rose Weasley miałeś go
tyle co zwykle!
Scorpius przewrócił oczami.
- Nic podobnego. Ja i Rose…
- …jesteście oboje szurnięci! – wpadła mu w słowo Emma –
Ciągle się kłócicie, ale nie można was od siebie odciągnąć! Wiecznie za nią
patrzysz i niech mnie piorun, jeśli nigdy jej nie pocałowałeś!
Sens tych słów długo docierał do Scorpiusa. Na Merlina, ona
ma rację! Jo zresztą też… On i Red żyją w jakimś pochrzanionym związku…
- Wiesz, co? – zapytała ze łzami w oczach Emma – Może i
przez większość życia byłam naiwna. Ale nie do tego stopnia. A teraz sobie idź!
Najlepiej do Weasley!
Scorpius, jako, że miał serce z kamienia nic nie powiedział
i wstał. Lepiej dla tej małej, jeśli będzie go uważać za drania, którym zresztą
był.
Wyszedł
na korytarz. Cholera. Czy on coś przeoczył? Oczywiście, że Red mu się podobała!
Od zawsze była piękna i pociągająca. Ale… ale… Nie… Niemożliwe.
Nogi
same go niosły. Wszedł po schodach do Sali Wejściowej, a potem w prawo do wieży
Krukonów. Jakie było jego zdziwienie, gdy w połowie drogi zobaczył czerwone
włosy.
- Weasley.
- Malfoy.
Zatrzymała się i patrzyła na niego jak zawsze. Wyzywająco, z
góry, z drwiną i otwartym zaproszeniem. Scorpiusowi zaschło w gardle.
- Musimy porozmawiać – oświadczył, utkwiwszy oczy w dekolcie
jej bluzki.
- O czym? – zapytała podchodząc bliżej, jakby coś ją
przyciągało.
- O tym, że ciągle się ze mną całujesz.
- Sam się ze mną całujesz.
- Ja cię nienawidzę – poprawił ją, też robiąc krok do
przodu, bo zbliżała się zdecydowanie zbyt wolno.
- Na pewno nie jak ja ciebie.
- Gdzie ty w ogóle szłaś? – zapytał, gdy była już na
wyciągnięcie ręki.
- Do ciebie.
- Łazisz za mną.
- Gdzie ty szedłeś?
- Do ciebie.
Rose zaśmiała się gardłowo, a ten dźwięk wypełnił każdy cal
jego napiętego ciała.
- Emma mnie rzuciła.
- Przykro mi – powiedziała nie odrywając wzroku od jego
oczu. On też świdrował ją wzrokiem.
- Mi też. Była miła.
Drzwi
do najbliższej klasy otworzyły się z hukiem, gdy Scorpius wycelował w nie
różdżką zza pleców. Pociągnął Rose za sobą. Nie opierała się. Trzasnęła nimi i
oparła się o nie, a potem przyciągnęła go do siebie. Obydwoma rękami chwycił ją
w biodrach i przysunął się tak, że poczuła cały jego ciężar na sobie. Pocałował
ją. Mocno, ostro, jakby od tego zależało jego życie. Rose jęknęła, czując jego
język na swoich ustach, a on na ten dźwięk cały się spiął. Przestał nad sobą
panować. Jego ręce znalazły się pod jej koszulą i zaczęły błądzić po jej
plecach.
Rose
nie odrywając się od jego ust, zjechała rękami niżej. Po jego szyi, do
niedopiętej koszuli i luźnego krawata. Rozwiązała go, a potem zaczęła rozpinać
jego guziki. Scorpius oderwał się od niej na moment, żeby złapać oddech i
odsunął się na cal. Jego ręce znalazły się znowu na jej biodrach i chwyciły
koszulkę. Opadła gdzieś w kąt. Znowu nachylił się, by ją pocałować, a jego ręce
zaczęły błądzić po jej ciele, który przykrywał tylko biały koronkowy stanik.
Tym razem on jęknął, gdy go dotknął.
Ale
wtedy się obudził. Chciał. Tak bardzo jej pragnął, że nie był w stanie się od
niej oderwać. Ale gdzieś na skraju jego świadomości trzepotała osamotniona myśl,
że jeśli tego nie zrobi stanie się coś bardzo złego. Coś do czego nie może
dopuścić. Trzęsąc się na całym ciele, odsunął ją od siebie i szybko zaczął
zapinać guziki swojej koszuli.
Rose
patrzyła na niego w osłupieniu. Nie mogła wyjąkać słowa.
- Ubierz się – powiedział chłodno, podając jej koszulkę, a
potem przewiesił krawat przez szyję i szybkim krokiem opuścił klasę.
*
Czytała
Historię Hogwartu, a na stoliku obok leżała zapalona różdżka. Pani Vurtage
surowo zabroniła jej tego robić, więc musiała udawać, że po dziewiątej
grzecznie śpi. Rzuciła jeszcze na drzwi do jej gabinetu kilka zaklęć i oddała
się lekturze. Kiedy usłyszała szmer otwieranych drzwi, była pewna, że to Rose
albo Cameron. Na widok Ala otworzyła szeroko oczy.
- Cześć – powiedział niepewnie. Jo zrobiła ponurą minę.
- Cześć – odpowiedziała gorzko. Zamknął za sobą drzwi i
powoli zbliżył się do jej łóżka.
- Mogę usiąść? – zapytał. Jo nie rozumiała co się dzieje. Najpierw
nie odwiedza jej przez cztery cholerne dni, potem przychodzi i zachowuje się
jakby był dalekim krewnym!
- Nie wiem – burknęła ze złością – A chcesz usiąść?
Albus przyciągnął sobie krzesło.
- Jo, wiem, że powinienem przyjść wcześniej... – posłała mu
ironiczne spojrzenie – Ale musiałem sobie wiele rzeczy przemyśleć.
- Nie rozumiem – odparła szczerze – Nie znam się na
związkach, ale coś mi się zdaje, że odwiedzanie chorej dziewczyny powinno być w
umowie!
Albus wykrzywił się w grymasie.
- Związku? Jo, nie jesteśmy w żadnym związku.
Oczy Jo zrobiły się jeszcze większe.
- Co się stało? – zapytała rezygnując ze złośliwości –
Uraziłam cię czymś?
Al milczał przez chwilę. Jak ma jej powiedzieć co się stało?
Jeśli nawet Red, która nie potrafiła nigdy niczego przemilczeć, nie umiała jej
tego opowiedzieć, to jak on ma to zrobić?
- Po twoim wypadku uświadomiłem sobie jak bardzo oszukuję
samego siebie, a ty siebie samą.
- Nie rozumiem – powtórzyła. Albus westchnął.
- Kiedy Scorpius cię tu przyniósł, byłaś nieprzytomna. Miałaś
wysoką gorączkę i prawdopodobnie omamy. Chyba wydawało ci się, że ciągle
walczysz. Byliśmy tu we trójkę; ja, Rose i Malfoy. A ty wołałaś Jamesa, Jo. Ciągle
powtarzałaś jego imię.
Zapadła długa cisza. Jo nie mogła w to uwierzyć. Ale… jak
to? Nie, nie, nie. Nie zrobiła tego Alowi. Wyrzuty sumienia zalały ją gorącą
falą, i pierwszy raz od dawna łzy napłynęły jej do oczu. Historia Hogwartu opadła głucho na podłogę, gdy zerwała się, by
dotknąć jego ramienia.
- Al, nie…! Byłam nieprzytomna! Nie wiedziałam co mówię!
Proszę, nie mniej mi tego za złe…
Połamane serce Ala odżyło, gdy patrzył na to jak walczy, by
jej uwierzył. Ale to była tylko chwila.
- Nie mam – powiedział również dotykając jej ręki – Wiem, że
to przez gorączkę… Tylko, że… Jo, wołałaś mojego brata.
Jo patrzyła na niego z bólem. Była na siebie tak wściekła,
że miała ochotę walić głową w mur. Prawie czuła jego cierpienie, które teraz
było i jej cierpieniem.
- Przepraszam – powiedziała bardzo cicho. Albus kiwnął
szybko głową, jakby chciał już zakończyć tę dramatyczną rozmowę.
- Sam jestem sobie winien – stwierdził próbując się uśmiechnąć
– Ale muszę coś powiedzieć – dodał znowu poważniejąc – Mój brat musi mieć w
sobie coś niezwykłego, skoro czujesz do niego to co czujesz – powiedział i
widząc, że Jo chce zaprzeczać, dodał szybko – ale to nie znaczy, że jest tego
wart. James krzywdzi ludzi, Jo i jedyne co się dla niego liczy to własne
szczęście. Nie chcę, żebyś przez niego cierpiała.
Jo wykrzywiła usta w bolesnym grymasie. Za wszelką cenę
starała się opanować łzy, ale to było takie trudne!
- Nie chcę go – powiedziała z bólem. Albus znowu uśmiechnął
się ponuro.
- Pójdę już. Śpij dobrze, Jo…
- Al! – zawołała, kiedy wstał i odwrócił się. Spojrzał przez
ramię – Może i w gorączce mamrotałam imię twojego brata – powiedziała gorzko –
Ale milion razy to ciebie chciałam widzieć. Na trzeźwo.
Albus wpatrywał się w nią przez moment. A potem bez słowa
odwrócił się do drzwi i odszedł. Każdy ma jakieś granice bólu, który może
dobrowolnie przyjąć i to była właśnie jego granica.
*
Jakie
to nienaturalne, gdy kładziesz się do łóżka w jednej rzeczywistości a budzisz w
zupełnie innej, nie pamiętając już jak było zaledwie kilka godzin wcześniej.
W piątek ostatniego dnia kwietnia
uczniowie Hogwartu kładli się spać z myślą o ciepłym weekendzie, nadchodzących
egzaminach i wakacjach. Gdy wstali w sobotni poranek nic nie było już takie
samo.
- Proszę o ciszę! – głos profesor McGonagall potoczył się po
Wielkiej Sali i wszystkie głowy odwróciły się w jej stronę – Nim otworzycie
dzisiejsze gazety, chciałabym coś powiedzieć. Proszę, byście wysłuchali mnie w
skupieniu i nie wpadali w panikę.
Po tych słowach większość pierwszej i drugiej klasy
Hufflepuffu wpadła w panikę.
- Jak wiecie – ciągnęła dyrektorka – w Skandynawii
opowiedziano się za wyprowadzeniem magii z ukrycia. Kolejne państwa poprały tę
ideę i zaczęły wprowadzać je w życie. W całej Europie dochodzi do prześladowań
osób niemagicznych, i innych skandalicznych zachowań, których dopuszczają się
czarodzieje. W ostatnich dniach kraje, które otwarcie sprzeciwiają się tej
sytuacji, podjęły ważną decyzję.
W Wielkiej Sali zapadła cisza jak makiem zasiał. Nikt nawet
nie śmiał się odezwać, by nie uszczknąć niczego z tej przemowy. Profesor McGonagall
poprawiła swoje rogowe okulary, a potem omiotła jadalnię jakby trochę mniej
surowym spojrzeniem niż zwykle.
- Rozpoczęła się wojna – oświadczyła drżącym głosem
dyrektorka – Wielka Brytania i inne kraje wypowiedziały ją wszystkim państwom,
w których dochodzi do aktów przemocy wobec mugoli.
Wrzawa wybuchła w jednej chwili. Wszyscy mówili przez
siebie, niektórzy krzyczeli, inni łapali się za głowę. Każdy chciał skomentować
albo wyrazić swoje niedowierzanie wobec tych rewelacji. Kilku pierwszorocznych
rozpłakało się głośno, jakiś Puchon krzyczał, że rzuca szkołę i zamierza
walczyć, a gdzie by ucha nie przyłożyć, powtarzano jedno, brzmiące nierealnie i
dziwnie obco słowo: wojna.
Profesor
McGonagall próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale nikt już nie zwracał na nią
uwagi. Po kilku próbach opadła na swoje miejsce i zamilkła, a Hagrid nachylił
się, by poklepać ją po ramieniu. Kiedy hałas w Wielkiej Sali przerodził się w
prawdziwy chaos, Hermiona wstała ze swojego miejsca, wyjęła różdżkę i trzasnęła
nią jak biczem, a potężny huk, zwrócił na nią uwagę wszystkich.
- Dziękuję – powiedziała uprzejmie Hermiona – A teraz cicho!
– omiotła salę surowym spojrzeniem, brązowych oczu – Kiedyś ktoś bardzo mądry
powiedział, że siła tkwi w jedności. Wierzę, bardzo mocno wierzę w to, że każdy
z was wyniesie z Hogwartu nie tylko praktyczne umiejętności ale i ważne
przekonania. Każdy człowiek ma prawo do bezpieczeństwa i poszanowania jego
godności. Gdzieś tam są ludzie, którzy chcą odebrać niemagicznym osobom te
prawa i uczynić z nich swoje podnóżki.
Wiem, że jesteście wszyscy na
tyle inteligentni, żeby nie zgadzać z tą niesprawiedliwością i umieć postawić
się każdemu, kto bezprawnie krzywdzi drugiego człowieka. Gdy opuścicie te mury
pamiętajcie o tym, że nie jest ważne czy ktoś potrafi posługiwać się różdżką
czy też nie, czy ma czystą krew – dodała gorzko – czy urodził się w
niemagicznej rodzinie. Czarodziej, mugol, Skrzat Domowy, goblin i gumochłon
mają prawa do życia i współistnienia w świecie wolnym od wojny. Tylko ta świadomość
może zakończyć to, co niedługo się rozpocznie.
*
Dobrze
znane mury, zmieniły się nie do poznania. Kolorowy świat zniknął a zastąpiła go
wizja wielkiej wojny. Gazety krzyczały o mobilizacji i prześcigały się we
wzniosłych artykułach o potrzebie pomocy mugolom w Europie. Z całego kraju
nadchodziły informacje o zbrojeniach i przygotowaniach do ataku na Skandynawię.
Ale wciąż było to coś nierealnego, nienamacalnego, czego nikt nie potrafił
sobie jeszcze wyobrazić.
I choć
wojna była tematem numer jeden przez wiele najbliższe dni, życie Hogwartu
toczyło się dalej, a jego własne wzloty i upadki były wciąż na porządku
dziennym.
Od
czasu, gdy Jo nawrzeszczała na Lucy, ta zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. I
choć nie mogła spać, jeść, a czasem nawet oddychać, nie odważyła się
porozmawiać z Cameronem. Tym bardziej, że najwyraźniej on sam o niej zapomniał.
W poniedziałek
Lucy zaczytana w Żonglera, który według ciotki Luny był jedyną gazetą drukującą
prawdziwe informacje, nie zauważyła, że schody, którymi jechała zacięły się w
połowie i zamiast na szóstym, wysiadła na trzecim piętrze. Korytarze Hogwartu
zawsze jej się mieszały, więc i tym razem nie zauważyła, że zamiast do klasy
Transmutacji, którą mieli Puchoni z szóstego roku, zmierza do klasy
Numerologii, którą miał siódmy rok Gryffindoru, a która mieściła się dokładnie
pod nią.
Lucy
wciąż z nosem w gazecie weszła do sali i usiadła w pierwszej ławce. Nie zwróciła
uwagi na to, że po jej wejściu zrobiło się ciszej i rozległy się pojedyncze
chichoty. A potem usłyszała tak dobrze znany i znienawidzony głos.
- Zgłupiałaś, wiewióreczko? – odwróciła się jak poparzona.
Mason pochylał się nad nią z kpiącym uśmiechem. Lucy zerwała się z miejsca i
rozejrzała w panice po klasie. Żadnej znajomej twarzy. Nie, nie, nie! Znowu się
zgubiła!
Czując
jak jej twarz oblewają gorące rumieńce, chciała czym prędzej stąd wybiec, ale
nie miało jej się to udać. Koło Masona pojawił Ethan, a chwilę później między
nimi stanęła Olivia Aston.
- Co tu robisz, wariatko? – zapytała wpatrując się w nią
szyderczo. Usta Lucy zadrżały.
- No nie! – zawołał teatralnie Mason przyciągając uwagę
całej klasy – Znowu się popłaczesz?!
- Przyszłaś, żeby znowu rzucić na Cama jakieś pokręcone
zaklęcie? – dodał Ethan – Masz pecha! Zaspał!
- To musiało być coś silnego! – stwierdziła pewnie Olivia –
Z taką urodą to tylko jakaś porządna klątwa może zadziałać na faceta!
Klasa ryknęła śmiechem, a Lucy miała wrażenie, że zaraz
pęknie w środku. Wstyd i upokorzenie rozlały się po jej wnętrznościach i
chciała uciec daleko i nigdy nie wracać. Zrobiła niepewny krok do przodu, ale
Mason znowu zagrodził jej drogę.
- Po raz czwarty przypominam – zaczął stalowym tonem –
Wracaj do mysiej dziury. Ile razy jeszcze trzeba ci tłumaczyć, że masz omijać
Cama szerokim łukiem?!
Więcej nie była w stanie wytrzymać. Łzy popłynęły jej z oczu
i rzuciła się do przodu, przepychając między Masonem Ethanem a Olivią. Skierowała
się prosto do drzwi, ale przez łzy nie zauważyła, że na kogoś wpada. Próbowała i
jego ominąć, ale złapał ją i mocno trzymał.
To był
Cam. Miał mocno potargane włosy, jakby dopiero wstał z łóżka i zaspane oczy. Teraz
były szeroko otwarte, jakby nie wierzył w to co widział. Lucy spojrzała na
niego z prośbą. Chciała tylko, by ją puścił, żeby mogła stąd uciec. Ale on trzymał
ją w stalowym uścisku. A potem bardzo powoli przeniósł spojrzenie na swoich
kolegów.
- Zaczekasz tu – powiedział prawie nie otwierając ust. Było coś
takiego w jego głosie, że Lucy nie śmiała się sprzeciwić.
Olivia
Aston przestała się uśmiechać, ale to nie na nią patrzył Cameron. Ethan
skrzywił się, jakby uznał, że właśnie strzelił niewielką gafę. Mason natomiast
uśmiechał się do niego porozumiewawczo, jakby oczekiwał, że kumpel w lot złapie
jego „żarty”.
Oddech Camerona stał się ciężki,
a wzrok parzył. Nie wiadomo kiedy puścił Lucy i zrobił tylko dwa kroki. Mason nie
zdążył zareagować, gdy pięść Camerona świsnęła w powietrzu i odbiła się od jego
szczęki. Odrzuciło go do tyłu, ale zdążył się podnieść, po czym wylądował na
ścianie za sobą.
Kilka osób pisnęło, inni zaczęli
dopingować Camerona. Lucy zakryła twarz rękami, a Ethan rzucił się, by go
odciągnąć, ale skończyło się to tylko rozcięciem brwi na jego skroni. Tymczasem
Mason osunął się po ścianie z głuchym jękiem, a Cameron stanął na nim i
spojrzał na niego z odrazą.
- Odezwij się do niej jeszcze raz, a cię zabiję. Przysięgam.
I rzucając mu ostatnie, pełne obrzydzenia spojrzenie,
odwrócił się, a potem złapał Lucy za rękę i wyprowadził z klasy.
Szli
przez chwilę w zupełnej ciszy. Lucy bała się odezwać. Cameron, który wciąż
trzymał ją za rękę, oddychał coraz równiej i spokojniej. Ale wciąż nic nie
mówił, a Lucy w każdej chwili spodziewała się wybuchu.
Poprowadził
ją schodami do Sali Wejściowej a potem skierował do wyjścia. Lucy przemknęło
przez myśl, że powinna pędzić na Transmutację, ale sama była w nie lepszym stanie
niż Cam przed chwilą, więc uznała, że tej jeden raz sobie odpuści, a potem
wszystko nadrobi…
Wyszli
na błonia. Cameron wziął trzy głębokie oddechy i dopiero wtedy puścił jej rękę.
Spojrzał na nią po chwili a ona skuliła się w sobie, bo jego wzrok mówił tylko
jedno.
- Mamy do pogadania, Lucy Weasley.
*
Nikt
kto w ostatnich dniach widywał Red, nie lękał się żadnej wojny. Wydawało się,
że nie może być gorszego kataklizmu niż wściekła Rose. Siała wokół siebie takie
spustoszenie, że Albus i Scarlett przez większość czasu przesiadywali wspólnie ukryci
w bibliotece albo na błoniach.
Ona sama
nawet nie zwróciła uwagi na to, że wszyscy się jej boją. Interesowało ją tylko,
by Scorpius trzymał się od niej z daleka! Nienawidziła go całym sercem, a teraz
to już w ogóle życzyła mu wszystkiego najgorszego.
Tylko
jednego nie rozumiała. Chciał się zabawić, jak zwykle grał. Więc czemu nie do
końca? Dlaczego… Dlaczego ją odrzucił?
Gdy
tylko takie myśli pojawiały się w jej głowie, natychmiast je odganiała i
odprawiała swój mały armagedon…
Tymczasem
czas ich gonił. Wojna wisiała w powietrzu, Jo tkwiła w Skrzydle Szpitalnym, a
tajemnica ukrycia czterech kluczy nie była nawet o cal bliżej rozwiązania. Rose,
by nie popadać w szaleństwo w nowej fazie nienawiści do Scorpiusa, poświęciła
się temu doszczętnie.
„Jeden
klucz w znikającym szkle, drugi w sercu prawdziwego rycerza, trzeci na granicy
strachu i czwarty u zaufanego strażnika”.
Znała
to już na pamięć i mogła powtórzyć w środku nocy od dowolnego miejsca. Sprawdziła
już dziesiątki miejsc, które mogły choćby przypominać poszczególne fragmenty z
zagadki, ale na nic.
Aż w
końcu pewnego dnia, gdy wracała z kolacji przez drugie piętro, jej wzrok padł
na mosiężną zbroję, do której Irytek pakował właśnie pękatą torbę łajnobomb.
- Świetny pomysł, ale jak zwykle niedopracowany – oznajmiła głośno.
Poltergeist odwrócił się w jej kierunku i natychmiast pokazał język. Ich wojna
była głośna w całej szkole. Irytek skłonił się teatralnie i wyjął torbę ze
zbroi.
- Tak, Rosie! – zawołał przymilnie – Już się robi! – i cisnął
w nią torbą. Ale była szybsza. Machnęła różdżką i posłała i ducha i jego
łajnobomby na ścianę, gdzie rozbryzgały się, lądując w większości na nim samym.
Irytek klnąc i zawodząc pogroził jej palcem i odleciał w przeciwnym kierunku. Rose
ze śmiechem ruszyła dalej, obrzucając jeszcze zbroję krótkim spojrzeniem. Zbroję
rycerza. Prawdziwego rycerza.
Red przystanęła i wciągnęła
głośno powietrze. Tak! To musi być to! Puściła się pędem przez korytarz
dokładnie wiedząc, gdzie zmierza. Gdzie ukryć coś tak małego jak klucz, jeśli
nie w starej zbroi, do której nikt nie zagląda, i która stoi tu pewnie od
stuleci?! Pędziła ile sił w płucach i zatrzymała się dopiero na siódmym
piętrze. Stała tu najstarsza i najbardziej zmurszała zbroja, jaką widziała. Drżącymi
rękoma wyjęła różdżkę i nacięła metal w okolicach piersi. Włożyła rękę do
środka i prawie podskoczyła.
Maleńki,
zaśniedziały klucz z wysadzanymi kamieniami błyszczał jej w dłoni.
- A niech to… - wyjąkała tylko. Rozglądając się do koła
naprawiła zbroję i szybkim krokiem skierowała się do Skrzydła Szpitalnego, po
drodze wyjmując jeszcze w pośpiechu Komunikujące Karteczki.
Była z siebie
wyjątkowo dumna. Mieli klucz! Mieli trzeci klucz do przejścia, gdzie rosło
Drzewo Początku.
Wyścig
się zaczął. Brali w nim udział doświadczeni aurorzy, bohaterowie poprzedniej wojny,
dzieci, które miały w przyszłości zaważyć na losach wojny, i był jeszcze on.
Zakapturzony morderca, który nie ustawał w poszukiwaniach kluczy, albo ich
znalazcy.
*
Ps. Obawiam się o swoje zdrowie psychiczne. Napisałam rozdział
w 2 godziny… Chyba wpadam w jakiś dziwny szał twórczy, gdy zaczynam pisać GGG
:P
Pss. Wyjeżdżam na wakacje! :P Na pewno coś w ich czasie
napiszę, ale do wtorku nie odpowiem na żadne pytania typu: czy Jo w końcu
zmądrzeje :P
Pozdrawiam! J